„Bukareszt jest jak ciastko kupowane w niedzielę, niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Nie znajdzie się tu łatwego piękna. Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne. Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a i tak się umiera z tęsknoty […]”
Małgorzata Rejmer, „Bukareszt. Kurz i krew”
Bukareszt po raz pierwszy
Zaczynało już świtać, kiedy pociąg niespiesznie wtaczał się na Gara de Nord – główny dworzec kolejowy Bukaresztu.
Byłem zmęczony, głodny, śmierdziałem na kilometr i cholernie chciało mi się spać. Pewnie dlatego, że poprzednią noc spędziłem na dworcu w ukraińskich Czerniowcach, próbując złapać trochę snu na ławce, gdzieś pomiędzy peronem 2 i 3.
Nazwać to „toaletą dworcową” to byłoby za duże słowo. To był po prostu wiejski wychodek zmultiplikowany x 40. Ale przecież, kiedy w podróży wzywa natura to człowiek nigdy nie jest specjalnie wybredny. Babcia klozetowa mogła mieć z 75 lat, ale mocny makijaż w stylu wczesnej Beaty Kozidrak dodawał jej kolejne 20. Zajmowała obszerne biurko zaraz przy wejściu, a z jej wzroku mogłeś wyczytać, że jest tutaj panią życia i śmierci. Dodatkowym atrybutem władzy był magnetofon typu Jamnik podkręcony na cały regulator i kolorofon wyrzucający z siebie wszystkie narodowe barwy Rumunii. Chciałoby się powiedzieć, że aż czułem ten unoszący się w powietrzu patriotyzm, ale tak naprawdę czuć tam było coś zdecydowanie mniej wzniosłego. Tylko hymnu brakowało, ale zamiast niego leciało coś, co świetnie oddawało klimat tego miejsca. Był rok 2007 i w każdej szanującej się komercyjnej stacji radiowej, grającej gówniana muzykę co to wszystkim ma się podobać, królował gość o imieniu Shantel. Śpiewał coś o dziewczynie z Rumunii, Transylwanii i jakichś Cyganach. W sumie do tej pory nie wiem, co brał jak pisał słowa do tej piosenki. Ot, kolejny wakacyjny przebój o niczym i w dodatku kiczowaty na maxa, ale za to łatwo wpadał do głowy. Wypaść już niestety tak łatwo nie chciał.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kolejną noc tej podróży przyjdzie mi spędzić nieopodal – pod dworcowym komisariatem. Komendant okazał się równie dystyngowaną personą co wspomniana klozetowa babcia. Ale do swojej pracy gość się chyba specjalnie nie przykładał, bo tej samej nocy nas okradli. Było to jakieś 2 godziny po tym jak ów policjant wyrzucił z siebie coś w rodzaju: „Rozkładajcie się tu śmiało i zostańcie jak długo chcecie. Pod moim czujnym okiem nic Wam nie grozi”.
W sumie moja wina: nie należało ufać komuś kto wyglądał jak Szeryf Wiggum z Simpsonów. Jedyna różnica była taka, że ten był mniej żółty.
Tak właśnie równe 10 lat temu zaczęła się moja przygoda z Bukaresztem. To były zupełnie inne czasy jeśli chodzi o podróże – można powiedzieć, że w pełni analogowe. Nie było komórek z aparatami 20 Mpix i darmowego WiFi w każdej knajpie, a o portalach takich jak TripAdvisor czy Booking.com prawie nikt w Polsce nie słyszał. To były lepsze czasy. Dużo bardziej kreatywne i dużo bardziej romantyczne niż obecne.
Później jeszcze wielokrotnie do Bukaresztu wracałem. W końcu nawet go pokochałem, choć jest to miłość do tej pory nieodwzajemniona. Raz nawet spałem w krzakach pod samym parlamentem, ale to były czasy, kiedy liczył się niski budżet a ja nie wiedziałem, że można przeziębić inną część ciała niż gardło.
Ale dość wspomnień, bo się zaczyna robić nazbyt sentymentalnie. Teraz opowiem Wam coś o mieście.
Rumuni
Mam w Rumunii kilku znajomych i każdy z nich szczerze nienawidzi Bukaresztu. Wstydzi się go nawet bardziej niż Doda swojego małżeństwa z Majdanem.
Rozmowa wygląda przeważnie tak:
– Pawel, a Ty kiedykolwiek byłeś w Rumunii?
– Jasne, że byłem Cosmin. Bardzo lubię Wasz kraj. A najbardziej: palinkę, wisinatę i zimnego Ursus’a.
– O… Super! Widzę, że dobrze poznałeś Rumunię! A powiedz, gdzie dokładnie byłeś?
– W Maramuresz, Bukowinie, Transylwanii…
– Piękne miejsca człowieku. To które podobało Ci się najbardziej?
– Najbardziej to chyba Bukareszt.
– Co, Bukareszt?! No chyba Cię pojebało!
I mniej więcej tak wygląda każdy mój dialog z nowo poznanymi Rumunami. Oni wszyscy chyba naprawdę mają jakiś problem z tym miastem…
Boski Nicolae i jego sen o potędze
Jaki właściwie jest Bukareszt? Najłatwiej byłoby chyba w tym miejscu skopiować odpowiednio spreparowany fragment Wikipedii. Ale wtedy prawdopodobnie nic z tych suchych faktów nie zostałoby Wam w głowach. Dlatego lepiej będzie jak zrobię to swoimi słowami.
Zacznę od tego, że za pierwszym razem stolica Rumunii Wam się nie spodoba. Żeby poznać to miasto i zrozumieć dlaczego jest tak inne od wszystkiego co widzieliście do tej pory, potrzebna jest znajomość historii najnowszej. A ta obeszła się z nim dość hardcorowo. W trakcie II Wojny Światowej Bukareszt znacznie ucierpiał podczas bombardowań alianckich. Ale najgorsze przyszło 20 lat później, kiedy do władzy doszedł Nicolae Ceausescu. To taki skurwiel, który chciał być drugim Stalinem (o którym możecie przeczytać tutaj). Dobre panisko było z niego. A lud to doceniał i całym sercem go miłował. Dlatego, wygłaszając na jego cześć peany pochwalne, najczęściej używano następujących sformułowań: Geniusz Karpat, Świetlisty Diadem Rumunii, Światło Dacji, Jutrzenka Wszystkich Rumunów, Gwiazda Bałkanów, Granitowy Drogowskaz Promiennej Przyszłości, Słoneczny Brylant Rumunów, Słońce Karpat, itd.
Ceausescu lubił podróżować. Najbardziej do Rosji, Chin i Korei Północnej. Ale raz zdarzyło mu się odwiedzić Paryż. Tam zobaczył Pola Elizejskie i zapragnął mieć takie same u siebie w stolicy. Co tam takie same – niech będą większe: o 1 metr szersze i o 6 metrów dłuższe. A ich zwieńczeniem niech będzie Pałac Ludowy – siedziba partii i rezydencja dyktatora. Ale nie może to być byle jaki budynek. Niech jego powierzchnia wynosi 65 tysięcy m², niech ma 12 kondygnacji nad ziemią i jeszcze 8 ukrytych pod jej powierzchnią. Wewnątrz niech znajduje się przynajmniej 1000 pokoi. Dorzućcie do tego jeszcze czteropiętrowy schron przeciwatomowy i tunel samochodowy z prywatną linią metra, żeby w razie potrzeby można było szybko opuścić stolicę. Bo przecież bezpieczeństwo Wodza jest najważniejsze.
– Ciekawe ile to wszystko będzie kosztować? – rzucił pewnego dnia Nicolae, jakby od niechcenia. A wiadomo, że jak pan każe to sługa liczy. No i księgowi liczyli. Kilka dni im na tym zeszło. A jak już wszystko policzyli, to ich twarze były wielce zatroskane, bo wynik miał na końcu bardzo dużo zer.
– No mówcie, co Wam wyszło z tych rachunków? – ponaglał Nicolae.
– Trudno dokładnie powiedzieć Wodzu, ale z obliczeń wychodzi, że sam Pałac Ludowy to koszt ponad 3 miliardów.
– Lei? – zapytał dyktator z nadzieją w głosie.
– Nie Wodzu: dolarów… I to Amerykańskich – wydukał księgowy a z oczu pociekły mu łzy.
Nicolae zmarszczył brwi i jakby posmutniał. Ale po chwili na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. Spojrzał na księgowego, który ciągle jeszcze ocierał wilgotne oczy chusteczką i oznajmił:
– Naród mnie kocha. Naród zapłaci.
I naród płacił – przez okrągłe 35 lat.
Kiedy już w magiczny sposób rozwiązano problem pieniędzy to na horyzoncie pojawił się następny. Ten wydawał się nawet bardziej przytłaczający niż poprzedni. Chodzi mianowicie o to, że Główny Architekt Miasta zauważył, słusznie zresztą, że centrum Bukaresztu jest całkowicie zagospodarowane i nie ma w nim miejsca na żadne nowe obiekty. A już na pewno nie na obiekty tej wielkości. Ale Geniusz Karpat wcale nie wyglądał na zmartwionego. On dobrze wiedział jak sobie z tą drobną przeciwnością losu poradzić. W końcu miał głowę nie od parady a na niej radziecką czapkę uszatkę – tzn. koronę oczywiście.
Nicolae popatrzył z na urzędnika z lekkim politowaniem. Oblizał wargi, co zwykł robić zawsze kiedy język nie bardzo mógł nadążyć za tym, co wymyśliła głowa i rzekł:
– Zawracacie mi dupę takimi błahostkami towarzyszu. Przecież rozwiązanie jest bardzo proste. Należy wyburzyć całkowicie dzielnice Abtim i Uranus i częściowo dzielnicę Rahova.
– Ale jak to zburzyć? – urzędnik jakby nie pojmował zamysłu Gwiazdy Bałkanów.
– No normalnie. Cerkwie i kamienice zrównać z ziemią, jeziora zasypać, pagórki spłaszczyć a ludzi przesiedlić. Tylko ta rzeka mnie martwi…
– Ale Wodzu: u nas przecież nie ma żadnej rzeki. Jedynie Dymbowica – ale ona przepływa obrzeżami miasta.
– Widzicie towarzyszu: ja ostatnio w Paryżu byłem i oni na tym swoim zgniłym zachodzie mają tą burżujską Sekwanę. I tak sobie pomyślałem, że czasem to wystarczy trochę wody do miasta wpuścić i ono od razu lepiej zaczyna wyglądać. Dlatego weźcie wy towarzyszu tej Dymbowicy nowe koryto zaprojektujcie, tak żeby przez samo centrum naszej stolicy przepływała. Tylko tak to jakoś zmyślnie zróbcie, co bym ją mógł z okien Pałacu rano oglądać. Wiecie przecież, że przyrodę lubię bardzo. Towarzyszowi Stalinowi się udało to i my nie powinniśmy mieć problemu. Betonu przecież u nas dostatek, a jakościowo wcale nie gorszy niż radziecki.
Jak Wódz powiedział, tak też zostało zrobione i tym sposobem 20% historycznej zabudowy Bukaresztu z dnia na dzień przestało istnieć. Jest to odpowiedź na pytanie: dlaczego stolica Rumunii wygląda obecnie jak połączenie Paryża i Mogadiszu.
Czarne kłęby przewodów
Należy jednak podkreślić, że oprócz dziesięcioleci szalonych rządów Ceausescu na obecny image miasta wpływ miał jeszcze jeden istotny czynnik – nie mniej niszczący niż działania Geniusza Karpat. Bukareszt leży na obszarze bardzo aktywnym sejsmicznie i jest szczególnie narażony na trzęsienia ziemi, które nawiedzają to miasto regularnie co kilka miesięcy. Właśnie z tego powodu wszystkie kable i instalacje gazowe umiejscowione są nad ziemią. Dzięki temu po ewentualnym kataklizmie dużo łatwiej jest je zlokalizować i przywrócić ich normalne funkcjonowanie.
R-E-S-P-E-C-T
Bukareszt na pewno nie jest najpiękniejszym miastem Europy. Szczerze powiedziawszy, to chyba nie łapie się nawet do pierwszej 100. Jeszcze na początku ubiegłego wieku nazywany był „Małym Paryżem”, ale potem nastały czasy małego człowieka o wielkich ambicjach i z dawnej świetności niewiele już pozostało. Bukareszt to niemy świadek historii XX wieku. I opowiada o niej nawet lepiej niż sam Wołoszański. Dlatego, kiedy już tam będziesz, to okaż mu trochę szacunku i nie marudź, że kamienice zaniedbane, chodniki dziurawe, tramwaje stare a po ulicach wałęsają się hordy bezpańskich psów.
Weź głęboki oddech, znajdź wolną ławkę na Unirii Boulevard i otwórz to wino z Drakulą, które od rana nosisz w plecaku. Popatrz na Pałac Parlamentu i na całą tą zasyfioną socrealistyczną zabudowę, która Cię otacza. Chłoń ten świat wszystkimi zmysłami – niedługo za nim zatęsknisz. Bo Bukareszt potrafi uwieść. Nie klasycznym pięknem i wytwornością. Ale specyficznym klimatem, cierpieniem i bólem. Należy tylko dać mu szansę.
ps. Żeby lepiej poczuć atmosferę bukaresztańskiej ulicy, proponuję do oglądania zdjęć zapuścić sobie podkład w wykonaniu Shantel’a. Miłego spaceru!
12 komentarzy
Z ciekawością przeczytałem Twój artykuł o Bukareszcie – nie pozostawiasz na stolicy Rumunii suchej nitki. Powiem szczerze, że mój osąd tego miasta jest trochę mniej krytyczny, nawet biorąc pod uwagę jego historię. Fakt, brzydota i siermiężność niektórych miejsc czy budynków poraża, jednak czy w innych socrealistycznych miastach „wschodu” nie znajdziemy jej jeszcze więcej? Co prawda zwiedzałem Bukareszt przelotem, w jeden dzień, jednak odniosłem wrażenie, że dzięki wszędobylskiej, ciężkiej, „betonowej” architekturze miasto jest spójne. To prawda, że chodnik na Champs-Elysees jest dziurawy… Z drugiej strony miasto nie jest nijakie (jak np. stolica Mołdawii) – co już jest wystarczającym powodem, aby je odwiedzić. Moim zdaniem :)
Swoją drogą, naruszające ład przestrzenny plątaniny kabli również od razu zwróciły moją uwagę, dzięki Tobie już wiem, dlaczego tak jest :) Choć nie bardzo sobie wyobrażam jak w tym bałaganie znaleźć właściwy, gdy coś nie działa… Może po prostu kładą wtedy kolejny. Pozdrawiam!
Dzięki za obszerny komentarz Dawid. Nie do końca wiem o co Ci chodzi, kiedy piszesz, że nie pozostawiam na stolicy Rumunii suchej nitki. Fakt – napisałem, że Bukareszt jest miastem brzydkim… Ale w poście znajdziesz też informacje, że to moje ulubione miejsce w Rumunii i że należy mu się szacunek od odwiedzających go turystów. Być może niezbyt dobitnie wynika to z posta, bo jest on napisany dość sarkastycznie, ale ja to miasto bardzo lubię. Nigdy nie śmiałbym też nazwać go nijakim. Tak to mogę powiedzieć o Tbilisi, które jest zupełnie bezpłciowe (chyba znowu Ci się narażam). Jak chcesz zobaczyć w jaki sposób piszę o miejscach, których nienawidzę, to zerknij na moje posty o Maroku ;)
Podsumowując: zgadzam się z Tobą, że miasto jest na swój sposób spójne – choć czasem można odnieść wrażenie, że jest spójne w brzydocie swoich ulic i blokowisk. Ale i tak darzę je uczuciem dużo większym niż wszystkie Paryże, Londyny i Kopenhagi razem wzięte!
Pozdrawiam i mam nadzieję, że choć trochę się wytłumaczyłem!
Dzięki! Paweł, absolutnie nie chciałem Cię urazić, a tym bardziej szufladkować Twoich opinii. Może faktycznie powinienem przeczytać post po raz drugi i wyciągnąłbym inne wnioski. Po przeczytaniu od deski do deski po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że jednak nie darzysz zbyt wielkim szacunkiem tego miasta i podsycony tym uczuciem na gorąco napisałem komentarz. Chyba muszę rzeczywiście zagłębić się w Twoje posty z innych miejsc na świecie, aby bardziej wczuć się w Twój styl :)
Zgadzam się, spójność to szerokie pojęcie – jednak czego by nie dotyczyła, potrafi być piękna. Być może mam kompleks Warszawy, w której od urodzenia mieszkam – miasta mocno chaotycznego urbanistyczne, dlatego tak usilnie poszukuję spójności w odwiedzanych przez siebie stolicach.
Hmm, czy narażasz się z Tbilisi? Może trochę ;) Choć ze sporej części Gruzji, którą zjeździłem, chyba z najmniejszą chęcią wróciłbym własnie tam. Mimo wszystko i w stolicy Gruzji da się znaleźć bardzo urokliwe i nietypowe zakamarki.
Pozdrawiam również!
Spoko Dawid! Nic się nie dzieje. Myślę, że masz rację co do tego, że mój styl wymaga trochę „wczucia się”. To w sumie moja wina, bo nie ułatwiam tym Czytelnikom życia ;)
Wg mnie Bukaresztu trudno nie polubić – chociaż oczywiście wszystko zależy od tego, czego się szuka i co kogo kręci. Mnie pociąga to, że to miasto niczego nie udaje i jest autentyczne. Turystów w nim jak na lekarstwo, więc nie jest zniszczone komercją. Jest w nim coś „prawdziwego” i to właśnie mnie w nim pociąga.
Ja generalnie wolę zwiedzać wioski a za miastami nie przepadam. Więszośc tych europejskich (mam tu na myśli kraje rozwinięte) wygląda podobnie. Te z Europy Wschodniej (Warszawa, Kijów, Ryga) starają się kopiować Zachód i w pewnym sensie tracą swoją oryginalność. Bukareszt jest ponad podziałami. Prywatnie jest u mnie w tej samej szufladce co Teheran – obydwa to miasta tak brzydkie, że aż piękne.
Znasz kogoś kto jedzie do Rumunii i mówi, że najbardziej zależy mu na odwiedzeniu Bukaresztu? Albo, że jedzie do Iranu i najbardziej chce zobaczyć Teheran a Shiraz, Isfahan i Yazd go nie interesują? Bo ja nigdy o kimś takim nie słyszałem :) I to jest właśnie przewaga tych dwóch miast nad całą resztą: nie cierpią na nadmiar odwiedzających, dzięki czemu nie są tylko wielkimi sklepami z pamiątkami. A to cholernie istotne w czasach, w których wszystko się komercjalizuje i traci swój charakter.
Dzięki za komentarz! Czytając Twoje posty dochodzę do wniosku, że nasze gusta co do miejsc, które lubimy są w gruncie rzeczy dość podobne.
Pozdrawiam z Afryki!
Dzięki, ja pozdrawiam z deszczowej Warszawy :)
Tak, zgadzam się w 100% z tym co napisałeś powyżej. Współczesne stolice krajów rozwiniętych zatracają swój charakter. Nawet produkt turystyczny, będący charakterystycznym dla danego kraju czy miasta, bywa czasem aż nadmiernie promowany, stając się, przynajmniej dla mnie, mało atrakcyjnym. Na każdym rogu danego miasta możemy dostać miejscowy, kulinarny przysmak, który robiony masowo ma już niewiele wspólnego z odebraną autentycznością sprzed skomercjalizowania. Przynosi za to pieniądze, a jego reklama ściąga do miasta kolejne tłumy turystów.
Bukareszt faktycznie niczego nie udaje – to zdanie pięknie obrazuje moje wrażenia z jednodniowego pobytu w tym mieście. Jest sobą i nie obchodzi go, z jakimi wrażeniami wyjedzie turysta, najwyżej nie wróci ;) To prawda, typowy turysta raczej wybierze naturalne piękno Karpat niż betonową, „niemainstreamową stolicę”. Dlatego też będąc w przypudrowanych centrach zachodnich lub środkowoeuropejskich miast staram się za każdym razem ruszyć na blokowiska, poza centrum, zobaczyć jak tam żyją ludzie naprawdę.
Nie sądzę na przykład, aby zbyt dużo osób zapuszczało się poza centrum węgierskiego Budapesztu – a różnica między śródmieściem a dzielnicą mieszkalną jest kolosalna. No, ale to jest temat rzeka, pełen niejasnych odcieni – widzę, że faktycznie moglibyśmy dyskutować o tym godzinami.
Sam bym tego lepiej nie ujął ;)
Niestety takie mamy czasy, że liczy się ilość, a nie jakość. Ludzie prześcigają się w ilości odwiedzanych krajów i miast. I nie jest istotne, czy ten wyjazd ich wewnętrznie wzbogacił czy też nie. Najważniejsze to zobaczyć „10 najciekawszych miejsc w … (tu wstaw dowolne państwo lub miasto) polecanych przez TripAdvisora”. Reszta się nie liczy. Grunt to dobre zdjęcia na insta i kolejny odhaczony kraj w „been app”. A potem wszyscy piszą to samo o tym samym. Albo nic nie piszą, tylko wrzucają fotki, bo na pisanie brakuje czasu – w końcu znów trzeba gdzieś jechać…
Tak jak powiedziałeś Dawid: to jest temat rzeka. Myślę, że dobrze go będzie kiedyś omówić przy piwie ;)
Pozdro!
Kiedy nowy wpis :)? Kurde… Widzę, że mój komentarz znowu się nie dodał :(
Pracuję nad nowym postem właśnie ;)
ps. Który komentarz się nie dodał?
Jak to dobrze, ze wstawisz linki wewnętrzne, bo ja tego fantastycznego wpisu nie zarejestrowałam wcześniej, a teraz jednym tchem. I zdjęcia świetne! Wracam do czytania historii życia Vadima.
Jeszcze raz dziękuję za komentarz Maria! Jest coś takiego w tych postach „emocjonalnych” – opisujących historię jednostek, że dużo lepiej się je pisze, niż te „historyczne”. Nie wiem czy też tak masz?
Pozdrawiam i do usłyszenia!
Wiesz Co? Tobie wychodzi i historia i emocjonalne historie o ludziach. Ja w historii tez szukam ludzi, ale nie mam twojej swobody pisania. Pozdrawiam serdecznie i życzę Wesołych Świat.
Dziękuję Ci bardzo za te miłe słowa. Nie wydaje mi się, żebym miał jakiś dobry styl pisania – czasem moje posty wydają mi się wręcz czerstwe i suche. Tak naprawdę, to bardzo rzadko jestem zadowolony z efektów swojej pracy. Ale staram się, żeby był w tym wszystkim jakiś progres. Tym bardziej się cieszę, że ktoś to czyta i nawet komplementuje!
Dla Ciebie też Wesołych Świąt!