Miałem chwilową zawieszkę zanim zdecydowałem się, że wrzucę ten materiał na bloga – jednak biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, które towarzyszyły temu wyjazdowi nie można było postąpić inaczej. To jedna z tych historii, w których nie opis miejsca docelowego jest najważniejszy.
A wszystko zaczęło się od niewinnego pytania mojego szefa we wtorkowy poranek:
– „Paweł Ty masz paszport?”.
– „Jasne, że tak” – odpowiedziałem.
– „To dobrze, bo trzeba zawieźć małą paczkę z częściami na nasz statek” – tutaj należy się kilka słów wyjaśnienia: moja firma zajmuje się badaniami geologicznymi dna morskiego. Używamy do tego sond i sprzętu wiertniczego umieszczonego na specjalnych statkach (więcej informacji znajdziecie tutaj). Mnie interesowały tylko 2 rzeczy:
– „Gdzie i kiedy?”.
– „Wylatujesz wieczorem do Japonii” – odpowiedział Richard (tak nazywa się mój szef). Powiedział to tonem jakby chodziło o wioskę obok, a nie kraj leżący 11000 km stąd. Jedynym minusem było to, że mój pobyt tam miał wynosić jedynie 1 dzień – a to stanowczo za krótko żeby coś zobaczyć. Ale w sumie lepszy taki wyjazd niż żaden. „Mała paczka” miała mieć 40 kg – wtedy myślałem, że to dużo bo nigdy nie zabierałem do samolotu nic tak ciężkiego. Wszystko mieściło się w 2 bardzo dużych torbach.
Taki nagły wyjazd ma zawsze jeden minus: brak odpowiedniej ilości czasu, żeby sprawdzić czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik: numery rezerwacji, godzina odlotu, paszport, wymagania wizowe, masa bagażu. Tym razem zabrakło mi czasu na to ostatnie. Nie było mnie nawet przy pakowaniu toreb do podstawionej taksówki. Cały ten pośpiech sprawiał, że gdzieś w środku czułem, iż wcześniej czy później cały ten misterny plan legnie, delikatnie mówiąc, w gruzach. Lot miałem mieć z London Heathrow do Fukuoki w Japonii, z międzylądowaniem w Seulu. Problemy zaczęły się już na początku. Pod Londynem był mega korek – a z doświadczenia wiem, że jak jakaś podróż zaczyna się od problemów to nie wróży to nic dobrego. Przypomniałem sobie tą myśl, kiedy wyjmowałem walizki z bagażnika. Ważyły więcej niż 40 kg. Dużo więcej. Ile dokładnie? Tego dowiedziałem się 20 minut później na stanowisku odpraw. Miły gość w uniformie Asiana Airlines (tymi liniami leciałem) spojrzał na wagę i powiedział:
– „Panie Pawle, chyba będzie dopłata do bagażu, ale lepiej niech Pan usiądzie”.
– „Ile?” – zapytałem, choć czułem, że nie chce znać odpowiedzi.
– „Łącznie ma Pan równe 90 kg – co oznacza 50 kg nadbagażu. Każdy dodatkowy 1 kg to 26 funtów, czyli w Pana przypadku to… 1300 funtów. I trzeba dokupić dodatkową walizkę bo masa jednej nie może przekraczać 30 kg. I proszę się pośpieszyć bo za 30 minut kończymy odprawę”.
Potrzebowałem dobrych kilku minut żeby przetrawić to co właśnie usłyszałem. Problem był jeden: nie wziąłem z firmy żadnych pieniędzy. A właściwie to był też drugi: miałem na to wszystko bardzo niewiele czasu. Pierwsze co zrobiłem to zadzwoniłem do biura. Ale wiecie jak działa prawo Murphy’ego: rzeczy pójdą tak źle, jak to tylko możliwe. W tym przypadku wszyscy ludzie z mojej firmy odpowiedzialni za ten projekt byli poza zasięgiem. Kiedy udało mi się tam wreszcie dodzwonić, to dobiło mnie to co usłyszałem w słuchawce: „Rozpakuj części z pudeł, zrób zdjęcia i prześlij do chłopaków z bazy. Oni zdecydują czy zabieramy wszystko, czy tylko część”. Już prawie zacząłem to robić, kiedy spojrzałem na zegarek – zostało 20 minut do zakończenia odprawy. Nie ma szans, żebym zdążył. Telefon się urywał: dzwonili i pisali wszyscy zaangażowani w ten projekt – każdy z radą co robić w tej sytuacji (każdy z inną oczywiście). Tego było już trochę za dużo. Stwierdziłem, że najlepiej jak zrobię to po swojemu. Cały czas miałem w głowie myśl: „Co będzie jak się nie uda?”. Niby nic wielkiego by się nie stało, przecież to nawet nie byłaby moja wina, że tak wyszło. Ale wiecie jak to jest: to głupie uczucie, że się czemuś nie podołało. Ważna była też strona finansowa tego przedsięwzięcia. Jeśli nie wejdę teraz na pokład wraz z całym tym bagażem to trzeba go będzie nadać później. Nasz statek będzie stał w porcie przez dodatkowe 4 dni. A każdy dzień takiego postoju to 55.000 funtów. Czyli łącznie grubo ponad 200.000. Naprawdę nie chciałem tego zawalić…
Ale wracajmy na Heathrow. Najpierw trzeba było załatwić pieniądze. Nie mam czarnej ani nawet platynowej wizy. A na każdej karcie mam ustawiony niezbyt wysoki limit dzienny (bardzo przydatne jeśli ukradną Ci kartę, ale bardzo frustrujące w takiej sytuacji jak ta). Jakoś udało mi zebrać potrzebną sumę (z użyciem 3 różnych kart, w tym kredytowej). Musiałem jeszcze zdobyć walizkę. Wiecie jakie są ich ceny na lotniskach… W pobliżu jedynym sklepem był Samsonite. Wybrałem najtańszą – jedyne 100 funtów (prawdziwa okazja, bo na droższą nie byłoby mnie stać). Ale prawo Murphy’ego działało nadal. Kobieta w sklepie po 5 minutach zmagań z moim zakupem wyznała z rozbrajającą szczerością: – „Nie mogę jej Panu sprzedać, bo nie da się jej rozmagnesować”.
– „O fuck…” – tylko na taki komentarz było mnie stać w tej chwili. A do zakończenia odprawy zostało równe 5 minut. Nagle przypomniała sobie, że na zapleczu ma taką samą tylko różową. Nigdy nie myślałem, że tak ucieszy mnie widok walizki w tym kolorze. Teraz musiałem tylko przepakować wszystko, w taki sposób aby każda torba miała równe 30 kg. I zapłacić za nadbagaż… A to trwa długo. Stanowczo zbyt długo. Szczególnie jak musisz odliczyć sumę 1300 funtów w nominałach po 10 i 5 funtów (bo tylko takie wydawał bankomat).
– „Niestety spóźnił się Pan. Skończyliśmy odprawę 3 minuty temu” – słowa brzmiały jak wyrok potrójnego dożywocia.
– „Ale jest szansa: musi Pan tylko to szybko zawieźć do bagażowni – może zdążą załadować”.
Więc zaczynam bieg ze 100-kilowym wózkiem przez lotnisko (z przeszkodami w postaci innych podróżnych). W tej chwili na stanowisku odpraw znali mnie już wszyscy. Pracownicy z pewną ekscytacją i uśmiechem politowania pokazywali mnie sobie palcami. Zupełnie jakby robili zakłady czy zdążę na samolot. Jeden z nich powiedział mi na odchodne, że tylko raz mieli podobny przypadek, kiedy gość z Jamajki wiózł 120 kg fifek do trawy na własny użytek. Cudem udało mi się oddać bagaże. I kiedy myślałem, że to już koniec, gość który je ode mnie odebrał powiedział:
– „Niech Pan biegnie szybko, startują za 15 minut”.
Wiedziałem, że to lotnisko jest duże, ale nie miałem pojęcia, że aż tak… Miałem do przebiegnięcia jakieś 1,5 km. A padałem już na pysk ze zmęczenia. Rekordu świata raczej nie pobiłem, ale swoją życiówkę z podstawówki na pewno. Kiedy dobiegłem do gate’u właśnie go zamykali. Wyglądałem jakbym ukończył Ironman Triathlon. Przypuszczam, że pachniałem/śmierdziałem podobnie. Po drodze cały czas asekurowałem własne spodnie, żeby mi całkowicie nie spadły z tyłka, po tym jak nie miałem czasu założyć paska na bramkach bezpieczeństwa. Ale zdążyłem – paczka była w samolocie a ja razem z nią.
Już na miejscu w Japonii kumpel odpowiedzialny za cały projekt powiedział mi, że byli pewni, że się nie uda (a swoją drogą, chyba jeszcze żaden facet nigdy nie ucieszył się tak na mój widok). Pół nocy spędziliśmy w barze. Zostało mi jakieś 7 godzin na zwiedzanie tego wspaniałego kraju. Stanowczo za mało. Dlatego wrzucam tylko te kilka fotek, które udało mi się zrobić po drodze. Najciekawsza jest chyba muszla klozetowa z automatycznie opuszczaną klapą, funkcją masażu, podgrzewania, mycia tyłka i suszenia go ciepłym powietrzem…
ps. Wiem, że ten post nie dotyczy bezpośrednio żadnego ciekawego miejsca ani eventu. Ale sama podróż była na tyle nietypowa, że musiałem ją opisać. W końcu nie tak często w życiu lata się na 1 dzień do Japonii.
2 komentarze
Mam nadzieje,że korzystanie z kibelka było równie ekscytujące jak cała sytuacja przed wylotem ;)
Trochę się go bałem na początku bo wydawał dziwne dzwięki… Ale potem siłą rzeczy zakumplowaliśmy się ;)