„Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się Twoja strefa komfortu.”
Neale Donald Walsch, „Rozmowy z Bogiem. Księga trzecia”
Wstęp
Dzisiaj będzie o pracy – o pracy na morzu. A właściwie to o ludziach, których tam poznałem. Jest to poniekąd rozwinięcie tematu, który poruszyłem w poprzednim poście. Z tą jednak różnicą, że opisywane tu historie, choć dotyczą ludzi morza, to wcale się na morzu nie wydarzyły. Mimo to są cholernie ciekawe. Zresztą – ocenicie sami.
Choć raz w życiu chciałem napisać krótkiego posta. Takiego, którego dobrze się czyta do porannej kawy, smoothie, modżajto, czy co tam jeszcze w pijecie w tych Waszych korpo. Dlatego żeby nie przedłużać, nie będę po raz kolejny pisał czym dokładnie się zajmuję. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o tym co robię na co dzień, to możecie kliknąć w ten link, albo w ten, albo ten.
Cholera – w takich chwilach naprawdę żałuję, że nie jestem youtuberem. Mógłbym wtedy tak nonszalancko machać ręką i mówić Wam tylko, w który róg ekranu macie klikać…
A teraz do rzeczy. A nie, w sumie to jeszcze jedno:
Post zawiera wyrazy powszechnie uznawane za obelżywe, więc jeżeli przypadkiem jesteś polonistką, to lepiej dalej nie czytaj.
Vadim; 43 lata; Rumunia; wiertacz
Bahrajn, rok 2015. Temperatura przekracza 45°C w cieniu. Właśnie skończyliśmy projekt. Znosimy ze statku skrzynie z próbkami gruntu i ładujemy na podstawione na nabrzeżu Toyoty Hilux. Ciężkie jest to dziadostwo – każda sztuka waży dobre 50 kg, więc zapowiada się niezły “spacer farmera”. I wtedy pojawia się Vadim:
“Wiesz co Paweł… Pomogę Ci. Tym angielskim dupkom ręki bym nie podał, ale Ty przecież jesteś z Polski. My ludzie z Europy Wschodniej powinniśmy się trzymać razem, no nie?”
Wieczorem wyskoczyliśmy razem do pubu na piwo. I tam usłyszałem jedną z najlepszych historii w swoim życiu – historię życia Vadima. Gotowi? No to słuchajcie…
– Na początku lat 90-tych, po upadku reżimu Ceausescu poziom bezrobocia w Rumunii przebił sufit. Ja miałem wtedy 17 lat i właśnie skończyłem szkołę zawodową. Ale nie chciałem iść do pracy za najniższą krajową. Nie chciałem być biedny tak jak wszyscy znajomi wokół. W dodatku dostałem wezwanie do wojska. To była ta kropla, która przelała czarę. Postanowiłem uciekać z kraju. Wybór padł na Anglię. Wtedy nie było to tak łatwe jak teraz – moje pokolenie nawet nie wiedziało co to jest Unia Europejska. Pożyczyłem od matki 1500$ – to były oszczędności jej życia. Obiecałem, że oddam jak tylko dostanę pracę na Wyspach. Już wtedy wiedziałem, że legalnie tam nie wjadę. Ale ja miałem plan. Na początek musiałem przedostać się do Włoch. Tam znalazłem kierowcę tira, który zgodził się przewieźć mnie do Calais, a potem przez kanał La Manche do Anglii. Spędziłem ponad 50 godzin ukryty za podwójną ścianą naczepy chłodni, Miałem do dyspozycji przestrzeń o powierzchni 0,5 m². W Dover omal nie zesrałem się ze strachu. Do naczepy weszli celnicy z psami. Zaczęli ostukiwać ściany pałkami. Nawet teraz dobrze pamiętam ich wrzaski: “Wyłaź skurwysynu! Wiemy, że tam jesteś! Znajdziemy Cię i zajebiemy! Nikt Cię kurwa nie znajdzie!”.
Ale mnie nie znaleźli. Dojechałem bezpiecznie do Anglii, ale kierowca zainkasował za przejazd całą kasę, którą pożyczyłem od matki. Nie miałem pieniędzy, nie miałem wizy, pozwolenia na pracę, nie znałem języka. Byłem nikim. Jedyną cenną rzeczą jaką posiadałem była skórzana kurtka, którą odziedziczyłem po ojcu. Niestety straciłem ją już drugiego dnia mojego pobytu w UK. Uciekałem przed policją i musiałem przeskoczyć przez płot z drutem kolczastym. I moja kurtka została na tym jebanym drucie. Czasem myślę, że ona może ciągle jeszcze tam wisi…
Początki były kurewsko trudne. Spałem na ławkach w parku, a po jedzenie chodziłem do kościoła. Ale nigdy nic nie ukradłem. Po jakimś czasie dostałem pierwszą pracę na zmywaku – na czarno oczywiście. Przepracowałem tak kilka miesięcy. Dzięki temu udało mi się zwrócić wszystkie pożyczone od matki pieniądze. Ale gdzieś w środku wiedziałem, że to nie dla mnie, że nie chcę do usranej śmierci zmywać pierdolonych naczyń. I wtedy podjąłem chyba najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Wracam na kontynent! Ale nie do Rumunii, tylko do Francji, do Nantes – tam gdzie jest siedziba Legii Cudzoziemskiej. Zaciągnąłem się. Potrzebowałem do tego pisemnej zgody matki, bo wtedy nie byłem jeszcze pełnoletni – byłem jakiś miesiąc przed moimi 18-tymi urodzinami. Podpisałem kontrakt na 5 lat, ale ostatecznie zostałem tam ponad 10. Nie mogę Ci powiedzieć, co tam robiłem i gdzie dokładnie służyłem. To wszystko objęte jest tajemnicą…
Kiedy moja przygoda z Legią dobiegła końca postanowiłem zaciągnąć się na statek. Miałem już wyrobione odpowiednie certyfikaty i kilka namiarów na firmy od kolegów z mojego regimentu. Zaczynałem jako Roughneck (brak polskiego odpowiednika, generalnie jest to osoba odpowiedzialna za funkcjonowanie maszyn i urządzeń wiertniczych na pokładzie). Po 3 latach awansowałem na Asystenta Wiertacza. Po kolejnych 3 zostałem samodzielnym Wiertaczem. I tak w skrócie wyglądała moja droga do miejsca, w którym jestem teraz.
Vadim skończył opowiadać, a ja modliłem się, żeby tylko mnie nie zapytał jak się tu znalazłem. Bo moja historia przy jego wypadłaby bardzo z dupy.
Kiedy ostatnio spotkałem Vadima właśnie kupował sobie motocykl: Ducati Panigale V4. 211 KM i prędkość maksymalna ponad 300 km/h. Zdziwiłem się, bo z tego co pamiętam gość w życiu jeździł wyłącznie Dacią…
– Vadim, nie wiedziałem, że wiesz jak to prowadzić…
– Kurwa Paweł, bo nie wiem!
– Aaa… to na kurs poszedłeś?
– Na chuj mi kurs, jak mam youtube’a! Tam są setki zajebistych tutoriali, nawet dla początkujących…
– A nie mogłeś kupić czegoś trochę wolniejszego?
– Kiedy byłem małym chłopakiem, mieszkałem z dziadkami na wsi w południowej Bukowinie. Miałem swój pokój, a w nim nad łóżkiem wisiał plakat czerwonego Ducati. Postanowiłem wtedy, że jak dorosnę to sobie taki kupię. Kiedy gość, który mi go sprzedawał dowiedział się, że to mój pierwszy motocykl, to mało się nie rozmyślił, bo powiedział że zabiję się przed pierwszym zakrętem. Zgodził się dopiero kiedy zaproponowałem, że dopłacę, jeśli przyprowadzi mi go do domu. Trochę się tylko zdziwił kiedy kazałem mu zaparkować w salonie. Ale przecież to tak zajebista maszyna, że nie przystoi trzymać jej w jakimś garażu.
Vadim jako wiertacz zarabia 500$ dziennie. Kupił swojej matce mieszkanie w Bukareszcie i jeszcze 4 dla siebie na wynajem. Ale podobno ostatnio ceny w stolicy tak poszły do góry, że zupełnie nie opłaca się tam już inwestować w nieruchomości. Mówi, że teraz na topie jest Mołdawia: “Jakbyś chciał coś kupić Paweł, to tylko w Kiszyniowie. Jeszcze zobaczysz, jak to się kurwa zwróci!”.
Michael; 40 lat; Nigeria; geolog
Nigeria to z pewnością nie jest kraj, w którym chcielibyście się urodzić. Tu wszystko jest albo dużo trudniejsze niż w Europie, albo niemożliwe.
Teoretycznie Nigeria powinna być Dubajem Afryki. Posiada olbrzymie złoża ropy i gazu ziemnego. W praktyce jest najbardziej pogrążonym w ubóstwie państwem na świecie, gdzie 90 milionów ludzi żyje za 1,90$ dziennie.
Jak to możliwe? Wszystko przez korupcję. Nigeria zajmuje czwarte miejsce na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. W tej niechlubnej statystyce wyprzedzają ją tylko: Irak, Pakistan i Iran. Więcej informacji na ten temat znajdziecie tutaj.
Nigeria ma surowce, ale nie wie jak je wydobyć. Nie ma ani kadr, ani sprzętu, ani wiedzy. Dlatego musi korzystać z pomocy firm zagranicznych. Jednak do przetargu stanąć mogą jedynie firmy zarejestrowane w Nigerii i zatrudniające nigeryjski personel. I tu zaczyna się robić ciekawie… Firma nigeryjska wygrywa przetarg – i w sumie na tym kończy się jej zadanie. Musi tylko znaleźć podwykonawcę z Europy, z którym zawiera umowę dżentelmeńską (ang. gentleman’s agreement), że połowę personelu na statku stanowić będą Nigeryjczycy.
I nie byłoby problemu, gdyby Ci ludzie mieli jakiekolwiek pojęcie o pracy, którą mają wykonać. Niestety w 90% przypadków tego pojęcia nie mają. Bo tam nie liczy się wiedza, tylko znajomości. Pierwszeństwo mają znajomi i rodzina szefa firmy, która wygrała ten nieszczęsny przetarg. No a potem na statku roi się od elektryków, dla których wymiana żarówki to „Himalaje niemożliwości”.
Żeby nie było niedomówień. Ja wiem, że Ci ludzie są niczemu winni. Oni chcą tylko zarobić pieniądze, żeby wyżywić swoje rodziny. To cały system jest chory.
Dodam jeszcze, że większości przypadków Nigeryjczyk pracujący na statku musi oddać połowę swoich całkowitych zarobków osobie, która mu ten kontrakt załatwiła. Oznacza to, że finalnie zarobi dziennie max. 20$, co stanowi jakieś 5% stawki „białego człowieka”.
Ok, to teraz mniej więcej wiecie w jakich realiach się poruszamy.
Poznajcie Michaela. Ma 40 lat. Jest geologiem, ukończył politechnikę, gdzie uzyskał tytuł inżyniera. Jest jedynym Nigeryjczykiem na statku, który naprawdę zna się na swojej robocie. Pracujemy na jednej zmianie, a to znaczy, że po miesiącu będziemy wiedzieć o sobie prawie wszystko. Mike (bo tak na niego wszyscy tu mówią) mieszka w Port Harcourt – największym mieście delty Nigru. Wg portalu NaTemat (który podobnie jak jego założyciel, nie jest wyznacznikiem dziennikarskiej wiarygodności) „jest to nadmorskie miasto z malowniczą linia brzegową”.
Hmm… Z moich obserwacji wynika, że jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Jeżeli kiedykolwiek słyszeliście o ataku piratów na wodach Nigerii, to prawdopodobnie doszło do niego w okolicach Port Harcourt właśnie. Kiedyś zapytałem Mike’a jak tam naprawdę jest? Odpowiedział, że jak na Nigerię to całkiem spoko, i że nawet chętnie by mnie do siebie zaprosił…
Ale po chwili spojrzał na mnie i dodał: „Fuck… Paweł, sorry ale cofam to co powiedziałem. Zapomniałem, że Ty biały jesteś! Miałbyś przejebane! W najlepszym przypadku by Cię porwali…”
O tym to już w NaTemat nie napisali. I wychodzi na to, że tej „malowniczej linii brzegowej” to ja ni chuja nie zobaczę.
Ale jak mawiał Michał Jerzy Wołodyjowski: „Nic to Baśka… Nic to”. Bo prawdziwa truskawka na torcie dopiero przed nami.
A było tak: początek zmiany, kalibrujemy sprzęt, coś tam przenosimy z miejsca na miejsce. Nagle Mike łapie się za plecy i zaczyna wyć z bólu.
– Co Ci jest Stary, mam wołać medyka?! – pytam
– Nie trzeba! Zaraz mi przejdzie, miałem to już wcześniej… – bardziej to wysyczał, niż powiedział.
– Mów co jest nie tak z Twoimi plecami?! Bo nie wygląda to dobrze…
– To nie tylko plecy. Nogi też mnie bolą.
– Ale co Ci się właściwie stało? Wypadek jakiś miałeś, czy co?
– Jogging.
– Hę?!
– Biegałem…
– Kurwa chłopie, to Ty musisz w jakieś dobre buty zainwestować! Kup sobie Nike czy Adidasy. I jakąś rozgrzewkę sobie rób przed treningiem.
Cisza. Mike patrzy na mnie jak na debila i mówi:
– Co ty pierdolisz? Jaki trening? Jaka rozgrzewka?
– No przecież sam mi powiedziałeś, że biegałeś…
– Tak, biegałem. Ale Ty tego nie zrozumiesz, bo nie jesteś z Nigerii. Pewnie nawet mi nie uwierzysz…
– Mike, przestań pierdolić i mów o co chodzi!
– No dobra… Szukam pracy Paweł. Chcę się przeprowadzić z rodziną w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Znalazłem coś ciekawego, wysłałem cv i zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną do swojego biura – ponad 400 km na wschód od Port Harcourt. Wiem, że na Europejczyku taki dystans nie robi wrażenia… Ale jeśli weźmiesz pod uwagę fakt, że droga nie jest utwardzona i wiedzie głównie przez dżunglę, a ja nie mam terenówki tylko Kię Picanto, to wyjdzie Ci, że potrzebuję dwóch dni żeby dotrzeć do celu. Żeby było bezpieczniej, pojechał ze mną mój kumpel Azayah. Wszystko szło dobrze przez pierwsze 200 km, bo mniej więcej po takim dystansie zatarliśmy silnik. Jak się domyślasz, nie dało się tego naprawić na miejscu. Chcieliśmy dzwonić po pomoc drogową, ale w dżungli ciężko o zasięg. A potem wyładowały nam się telefony i byliśmy w totalnej dupie.
Naprawdę zależało mi na tej robocie i nie chciałem jej stracić z powodu tej pieprzonej awarii. Zdecydowaliśmy, że Azayah zostanie pilnować auta, a ja pójdę dalej na pieszo. Spakowałem do torby marynarkę, koszulę, buty, 3 litry wody i zacząłem biec…
Na początku było trudno, potem jakby trochę łatwiej. Przerwy robiłem co godzinę.
Przebiegłem 195 km w 24 godziny. Zdążyłem na tą pieprzoną rozmowę. Dlatego teraz tak zajebiście wszystko mnie boli…
Mike skończył mówić, a ja chyba po raz pierwszy w życiu doznałem swego rodzaju „mentalnego mindfucka”. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc wydukałem tylko:
– Ale dostałeś tę robotę?
– Nie. Powiedzieli, że jestem już stary, a tacy ludzie nie mają wystarczającej motywacji do pracy.
Zajebiście! Gość zrobił 195 km w 24 godziny, a jakiś dupek za biurkiem mówi, że brak Ci motywacji…
To jest Afryka, tu mało która historia kończy się happy endem.
Epilog
Początkowo ten rozdział miał nosić tytuł: Paweł; 36 lat; Polska; geotechnik. Ale po zastanowieniu stwierdziłem, że historia, która chcę Wam opowiedzieć powinna znaleźć się w zupełnie oddzielnym poście. Przecież dziś miało być krótko.
Nawiązując do tytułu tego posta, który brzmi jak fragment piosenki Krzysztofa Krawczyka: nigdy nie myślałem, że będę pracował na morzu. Ukończenie polskiej szkoły wyższej, nawet najlepszej nie jest w tej branży najmocniejszą kartą przetargową. To trochę tak, jak byście składali papiery do Ferrari i argumentowali to tym, że umiecie naprawić Poloneza młotkiem. Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że jestem jakiś zajebisty. Po prostu znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, z odpowiednim cv. No właśnie: cv. Jest tam na końcu taki podpunkt, który kiedyś uważałem za całkiem z dupy wzięty – nazywa się hobby. Ja miałem tam wpisane: „Podróże z plecakiem po Bliskim Wschodzie”. I na mojej rozmowie kwalifikacyjnej na tyle to moich przyszłych szefów zainteresowało, że zaczęli wypytywać gdzie właściwie bylem? Tak doszliśmy do Iranu, Zatoki Perskiej i do portu Bandar Abbas, w którym jak się okazało mieliśmy (nie)szczęście być w tym samym czasie w 2010 r.
I tak wszystko się zaczęło. A teraz dzięki temu, mogę Wam opowiadać historie gości takich jak Vadim czy Mike.
A właśnie: a propos chłopaków – mam nadzieję że dali Wam choć trochę do myślenia. Kiedy następnym razem pomyślicie, że macie ciężkie życie, to przypomnijcie sobie tego posta, przestańcie się nad sobą użalać i ruszcie wreszcie dupę. Na tyle daleko, żeby wyjść poza swoją strefę komfortu. Dopiero tam zaczyna się prawdziwe życie.
ps. Zdjęcia pod postem robione smartphonem – z góry sorry za jakość.
8 komentarzy
Po przeczytaniu tego tekstu zamurowało mnie.
Historie tych ludzi są nieprawdopodobne. Dobrze, że ujrzały światło dzienne. Są bardzo poruszające.
To facet zapierdziela 195 km przez 12 godzin i dowiaduje się od dupka za biurkiem, że nie ma motywacji.
Nie mieści mi się to w głowie.
Masz rację, każdy z nas powinien przestac narzekac ( jakie to typowo polskie) , ruszyc dupę i poprzebywac poza strefą swojego komfortu.
Paweł, dziękuję Ci za ten post!
Pozdrawiam-)
Dzięki wielkie za komplement! Pracowałem nad zupełnie innym postem – o sztuce, ale jako, że ostatni wpis o Ekspedycji Discovery był tak dobrze przyjęty, to pomyślałem, że warto ten temat pociągnąć. A historie chłopaków są rzeczywiście niesamowite i bardzo chciałem, żeby usłyszało/przeczytało je więcej ludzi.
Naprawdę ciekawy post! I świetne historie, choć szkoda, że nie obie skończyły się szczęśliwie. Więcej motywacji przecież chyba mieć nie można niż przez przebiegnięcie 195 km na rozmowę.
Jak usłyszałem, że Mike nie dostał tej roboty, to nie mogłem uwierzyć. Za 195 km to ja bym go dyrektorem zrobił od razu. To jest Afryka – ciężko czasem ją zrozumieć…
Pozdrawiam!
Bardzo się cieszę, że opisałeś ich historie, poczułam wielki szacunek do tych ludzi. Nikt ich nie uczył dążyć do celu, ani jak walczyć o lepszy byt, a jednak można się od nich uczyć determinacji. Większość zostanie na miejscu i powie, że się nie da poprawić losu.
Piszesz świetnie, mam niedosyt, chciałabym przeczytać o tym książkę a nie tylko krótki wpis! Pomyśl o tym, czytałam z zapartym tchem i wiem, że byłby bestseller. Pozdrawiam ciepło.
Dzięki wielkie. Tak mi jest miło czytać to co napisałaś, że aż nie wiem co powiedzieć… Masz rację: większość ludzi tylko mówi, że się nie da i nie robi nic, żeby sprawdzić czy to aby nie jest błędna teza. Smutne to, a nawet żałosne. Szczególnie kiedy słuchasz historii ludzi takich jak Mike – na Czarnym Kontynencie pojęcie „nie da się” nabiera zupełnie innego znaczenia.
Pozdrawiam serdecznie!
No to faktycznie pojechałeś mi po rajtuzach, konkretnie i grubo i zdecydowanie nie będę już narzekać, zapamiętam!
Świetne opowieści, jak zawsze zresztą, pozdrawiam ;)
Hej! Dzięki za komentarz!
Ależ ja w tym poście nikomu personalnie nie pojechałem! Napisałem tylko, że osoby które narzekają powinny spojrzeć trochę szerzej na całą sytuację, zażyć dawkę Niepierdolu i ruszyć swoje leniwe 4 litery…
Pozdrawiam!