„Twój czas jest ograniczony, a więc nie marnuj go na życie cudzym życiem. Nie daj się złapać w pułapkę przeżywania życia, będąc sterowanym przez innych. Nie pozwól, by zgiełk opinii innych zagłuszył twój wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miej odwagę podążać za swoim sercem i intuicją. One jakimś cudem już wiedzą, kim tak naprawdę chcesz zostać. Wszystko inne ma wartość drugorzędną!”
Steve Jobs
To nie tak miało być. W tej chwili mieliście czytać zupełnie coś innego, a ten post miał w ogóle nie powstać. Ale powstał, i to z przynajmniej dwóch powodów.
Powód nr 1
Właśnie wróciliśmy z naszej podróży, o której początkach pisałem w poprzednim poście. Łącznie nie było nas 10 tygodni. Jedni powiedzą, że to krótko, inni, że długo. A ja Wam powiem, że dla nas to tak „w sam raz”.
Ostatnio nie czytam żadnych blogów podróżniczych, nie wiem jakie są obecne trendy (a nawet chyba średnio mnie to obchodzi), ale coś mi mówi, że powinien powstać jakiś post podsumowujący tą naszą małą wycieczkę. I być może kiedyś powstanie, ale na pewno jeszcze nie teraz.
Chcę Wam powiedzieć jak niebezpiecznie jest teraz w Turcji, jak zmienił się Iran, jak piękny jest Górski Karabach i jak przereklamowana jest Gruzja. Ale nie da się tego zrobić w jednym poście. A już na pewno nie da się tego zrobić dobrze. Poza tym ciężko jest napisać jeden ciekawy tekst o wszystkim. Bo siłą rzeczy każdy temat potraktować trzeba wtedy dość powierzchownie. A tego nie lubię. Wolałbym po kolei, w oddzielnych wpisach opisać miejsca, które zrobiły na mnie największe wrażenie i które na długo zapamiętam.
Chciałem zacząć od Turcji. Mam świetny materiał na wpis o Stambule. Ale kiedy zacząłem go pisać stwierdziłem, że teraz byłoby to trochę „z dupy”. Bo zabrakłoby jakiegoś płynnego przejścia między obecnym postem a poprzednim. Dlatego Turcja musi jeszcze chwilkę poczekać i oddać miejsce na monitorze tekstowi, który właśnie czytacie.
A dzisiaj będzie o czymś, co w podróży jest dla mnie najważniejsze – o ludziach. O ich postawach wobec życia, motywacji i generalnie o tym co ich napędza do działania. W skrócie o tym co sprawia, że są ciekawymi osobami – takimi, z którymi chciałbym wyskoczyć na piwo, bo wiem, że zawsze usłyszę coś pasjonującego. Wydaje mi się, że to bardziej interesujący temat niż wskazówki typu: gdzie podają najlepsze mojito w Stambule albo „5 rzeczy, które musisz zrobić w Teheranie”.
Powód nr 2
Ostatnimi czasy w Polsce bywałem tylko „przelotem” i „na krótko”. Teraz mam okazję pobyć tu trochę dłużej i mogę pobserwować ludzi i ich zachowania. I porównać je z tym co widziałem gdzieś „tam daleko” albo „zupełnie blisko”. Ostatnie lata spędziłem w kraju, w którym ludzie mają wręcz „przyklejone uśmiechy” do twarzy. Gdzie na pytanie: „Hi, how are you?” zawsze odpowiadasz: „I’m fine, thanks. What about you?”. W Polsce jest inaczej. Ja po zaledwie 2 tygodniach mam dość narzekania, rezygnacji, marazmu i wszechobecnych smutnych gęb. To wszystko można jeszcze przeżyć, dopóki owi zblazowani i zmęczeni życiem ludzie nie zaczynają udzielać Ci życiowych rad – w ich mniemaniu genialnych.
Ja z całej masy żałosnych tekstów wybrałem 3 moje ulubione. Chętnie wrzuciłbym więcej, ale to blog podróżniczy (przynajmniej narazie) a nie motywacyjno-psychologiczny. Pewnie każdy z Was miał okazję usłyszeć je kiedyś. Oto one – wraz z moim krótkim komentarzem.
1) „Po co ryzykować? Masz pracę za 2500 brutto, to po co Ci więcej? A jak nie znajdziesz nic lepszego to co wtedy?” – ludzie, gdyby wszyscy tak myśleli to nadal ganialibyśmy z dzidami za mamutem. Nie znacie tego powiedzenia: „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”!?
2) „Jak płacą to trzeba pracować…” – no jasne kurwa, jak by płaca za wykonaną pracę była jakimś bonusem, a nie psim obowiązkiem pracodawcy…
3) „Wam to się powodzi, tak sobie jeździcie po świecie tylko…” – no w sumie tak, ale Tobie też nikt nie broni zrobić ze swoją kasą i czasem tego co Ci się tylko podoba.
Zdania te najcześciej padają z ust ludzi, którzy w życiu niczego nie osiągnęli. Myślą, że skoro im nie wyszło, to nie wyjdzie już nikomu. Mało tego: oni będą trzymać kciuki, żeby Wam też się nie udało – bo to będzie niezbity dowód na to, że mieli rację podcinając Wam skrzydła. Ich postawę wobec życia świetnie oddaje cytat z „Dnia Świra” Marka Koterskiego:
„Nie udało mi się życie; zmarnowałem. […] Praca, która była moim powołaniem, okazała się udręką za grosze. Zabija mnie samotność, którą sam sobie zgotowałem! Nikt i nic mnie już nie czeka! Nie widzę przed sobą przyszłości! Jestem w proszku! W rozsypce! Wypalony! Rozmontowany! Śmiertelnie zmęczony, chociaż niczego w życiu nie dokonałem! Muszę przystanąć w biegu, chociaż nigdzie nie dobiegłem…”
I właśnie dlatego powstał ten post. Żeby pokazać Wam, że można robić w życiu coś innego niż 99% Waszych rówieśników i mieć przy tym uśmiech na twarzy. I jeszcze zarażać innych swoim optymizmem. Napisałem to po to, żebyście następnym razem, kiedy ktoś będzie próbował ściągnąć Was w dół mówiąc „nie uda Ci się” mieli odwagę spojrzeć mu w oczy i powiedzieć „WEŹ NIE PIERDOL”.
Ok, teraz wiecie co mną kierowało przy pisaniu tego posta. Czas żebyście poznali moich nowych znajomych.
Postać nr 1 – Leszek (rocznik ‘68)
Poznajcie Leszka. Kim jest Leszek zapytacie? Trudne pytanie, ale na pewno warto go poznać. A było tak: czekaliśmy właśnie na prom w porcie w Batumi. Miał nas zabrać na Ukrainę do Ilczewska (to koło Odessy). Wokół pełno ludzi: rodziny z dziećmi, motocykliści, kierowcy tirów, babcie z torbami pełnymi samogonu. Nagle podchodzi do nas gość z olbrzymią torbą na plecach. Jak go zobaczyłem to od razu skojarzył mi się ze świętym Mikołajem z reklam Coca-Coli. To przez ten jego ponadgabrytowy bagaż i czerwony strój. Brakowało mu tylko brody. No i reniferów.
– „Cześć. Leszek jestem. Nie pomógł byś mi z tą torbą? Jest trochę cięższa niż myślałem” – zagadnął do nas po polsku.
Musiałbym być chyba z Warszawy, żeby odmówić rodakowi na obczyźnie. I tak właśnie zaczęła się nasza znajomość. Leszek mówił prawdę: torba była cholernie ciężka. Podczas kontroli celnej chcieliśmy postawić ją delikatnie na taśmie skanera bagaży… Nie udało się bo uszy nie wytrzymały i bagaż z impetem uderzył w wyświetlacz urządzenia. Ten momentalnie przestał działać, ale najpierw pokazał odczyt – 85 kg. W taki oto sposób, dzięki Leszkowi spędziliśmy kilka dodatkowych godzin w porcie. Ale jako że czekaliśmy na prom już ponad 3 dni to i tak nie robiło nam to większej różnicy. Jak się potem okazało w torbie były części do wiertnicy samochodowej. Bo Leszek zajmuje się ich naprawą. Ale nie myślcie, że robi tylko to. Tak w skrócie to ma firmę zajmującą się chyba wszystkim oprócz sutenerstwa i handlu prochami. Kiedyś zajmował się głównie transportem międzynarodowym i handlem. Tak było do czasu kiedy nie sprowadził z Kijowa wiertnicy dla klienta – właściciela firmy X. Niestety firma X zbankrutowała i nigdy nie odebrała zamówionego sprzętu. W taki oto sposób Leszek stał się właścicielem wiertnicy, z którą nijak nie wiedział co zrobić. Do czasu, bo pewnego dnia odwiedził go stary znajomy z technikum. Kiedy zobaczył jakie cudo marnuje się na placu zapytał:
– „Nie szkoda Ci Lesiu tej zabawki? Stoi w miejscu i niszczeje. Zrobiłbyś coś z tym: może wiercić byś zaczął?”
– „Ale ja nie mam o tym pojęcia” – rzucił na odczepne nasz bohater, myśląc że to zakończy temat.
– „Ale ja mam. Wszystkiego Cię nauczę”.
Dwa miesiące później Leszek był operatorem wiertnicy. Nie piszę, że „doświadczonym” bo to by była lekka przesada. Ale radził sobie. Zdobywał zlecenia, poznał ludzi z branży, zarabiał pieniądze. Wszystko szło dobrze, aż do czasu kiedy jego nowa zabawka uległa awarii. Nie wiem co się zepsuło, ale pan Zdzichu z miejscowego warsztatu nie potrafił sobie z tym poradzić. Okazało się, że na prawdziwego „fachowca” trzeba czekać min. 5 miesięcy. I właśnie wtedy Leszek postanowił poszerzyć swoje portfolio o naprawy wiertnic – bo jak sam mówi „to to samo co robiłem do tej pory, tylko trochę bardziej skomlikowane”. Chociaż w Polsce zleceń ma dużo, to i tak otwiera właśnie filię swojej firmy w Gruzji… Ale przecież nie samymi wiertnicami człowiek żyje. Dlatego Leszek pomyślał o większej dywersyfikacji działalności. Akurat tak się złożyło z Anglii wrócił jego kumpel. I przywiózł coś o niebo lepszego niż zgrzewka Guinness’a – przywiózł pomysł na biznes. Otóż w Anglii bardzo modne stały się płotki ogrodowe wyplatane z leszczyny. Kolejki do sklepów ogrodniczych są ponoć dłuższe niż te pod polskimi MOPS-ami po „500+”. Ogrodzenia są dość drogie i opłacałoby się eksportować je z Polski. Leszek ten plan udoskonalił bo stwierdził, że jeszcze bardziej opłaca się je wozić z Ukrainy. Tam bezrobocie duże, więc i ludzi do pracy nie będzie tak ciężko znaleźć. No i w końcu wszyscy na tym zarobią. A nic tak przecież nie przemawia do ludzi jak pieniądze. Jak pomyślał tak zrobił. Pojechał do małej wioski pod Czerniowcami (blisko granicy z Rumunią), bo znał tam sołtysa jeszcze z kawalerskich czasów. Ale żeby nie jechać z niczym postanowił na miejscu zrobić krótką prezentację praktyczną – przez 2 tygodnie uczył się z youtube’a wyplatać leszczynę.
Sołtys stanął na wysokości zadania i zmobilizował do pracy prawie połowę chłopów ze wsi (i większość kobiet, bo te jak wiadomo są bardziej robotne). Wszyscy oni – ponad 60 osób mieli przez najbliższe tygodnie nie robić nic innego tylko „wyplatać”. Leszek wrócił z kumplem po 3 tygodniach. Przyjechali dwoma tirami bo właśnie wpadło im zamówienie na 4000 metrów bieżących tego „rękodzieła” z leszczyny. Rozmowa na miejscu wyglądała mniej więcej tak:
– „Macie płotki?”.
– „Mamy”.
– „Gdzie?”.
– „No tu…”.
– „Ale gdzie tu? Pokaż, bo nie widzę”.
– „No tu!” – i wtedy sołtys pokazuje na paczkę, którą od biedy można by zapakować do minivana.
– „Przecież to jakieś 75 metrów bieżących. A ja potrzebuję tych metrów 4000!” – zripostował Leszek
– „No tak Lesiu, ale słuchaj i się nie denerwuj: my z chłopakami usiedli i policzyli, że jak nam zapłacisz tylko za te 75 metrów, to nam na 10 dni picia i tak starczy. A więcej nam nie potrzeba…”
I tak upadły marzenia o podboju Wysp Brytyjskich. Ale jak mówi Leszek: „Skoro Hitlerowi się nie udało to i mnie nie mogło…”. Po czym dodaje szybko: „Pamiętaj Paweł: z Ukraińcami to Ty interesów nigdy nie rób”.
Leszek jest ciągle w drodze: a to na Ukrainie, a to w Rumunii, w Gruzji albo w Turcji czy Kazachstanie. I szacun dla niego, bo wszędzie musi dojechać lądem – jak się okazało, jedyne czego się boi w życiu to latanie. W domu jest gościem. Spędza w nim jakieś trzy miesiące w roku. Tęskni za żoną i za dwójką dzieci. Mówi, że odpocznie za parę lat, jak „firmę jeszcze trochę rozbuja”. I choć czasem jest ciężko to na swój los nigdy się nie żali. W końcu robi to co kocha.
Postać nr 2 – Japon (rocznik ‘99)
Jak łatwo się domyślić Japon pochodzi z Japonii. Ale nie jest to takie oczywiste, bo używa 4 paszportów: japońskiego, chińskiego, koreańskiego i tajwańskiego. I oczywiście naprawdę wcale nie nazywa się „Japon” tylko Jalongcheng (w skrócie niech będzie Jalong). Ale jako że w Górskim Karabachu nikt tego imienia nie mógł ani wymówić ani zapamiętać, to wymyślili mu nowe – bo tak było łatwiej.
Japona poznaliśmy na dworcu autobusowym w stolicy Armenii – Erywaniu. Kupiliśmy bilet do tego samego miasta: Stepanakertu (stolicy Górskiego Karabachu). Jazda trwała ponad 7 godzin. Przez 6 z nich Japon siedzący w pierwszym rzędzie krzyczał z całych sił do kierowcy: „Slow down! Slow down! Slow down! Pleeeeaaaase… I don’t want to die!”.
Pasażerowie zapamiętają go na pewno na długo. Zresztą w owym czasie był chyba jedynym Japończykiem w Stepanakercie, a już na pewno jedynym z pomarańczowymi włosami…
W Karabachu najszybciej dogadacie się z miejscowymi po rosyjsku, czasami (choć rzadziej) po angielsku. Japon nie znał żadnego z tych języków. A dokładniej rzecz ujmując to nauczył się przed wyjazdem 25 angielskich słów – tych najbardziej potrzebnych wg niego. Dlatego na większość pytań odpowiadał „Yes, my friend” albo „No, my friend”. Sytuacji nie ułatwiała jego wada wymowy, która powodowała, że nawet jego matka, z którą codziennie rozmawiał po japońsku przez skype’a nie mogła go zrozumieć. Każdą sprawę: od kupienia bułek po załatwienie wizy w ambasadzie załatwiał przy pomocy translatora w swoim smartfonie.
Los chciał, że wylądowaliśmy w Karabachu w tym samym hostelu. Właściciel (więcej o nim przeczytacie poniżej) – weteran wojny w Afganistanie a obecnie zatwardziały alkoholik i drobny przedsiębiorca, zaprosił nas na obiad. I to nie na jakieś tam hipsterskie burgery i piwo rzemieślnicze. Tylko taki prawdziwy obiad: pomidory i cebula z własnego ogródka a do tego swojska kiełbasa i wódka. Wtedy dowiedzieliśmy się ile Japon ma w ogóle lat. Kiedy tylko zobaczył przed sobą kieliszek zaczął krzyczeć „No! No! No! No! No vodka my friend! I’m still a boy! I’m only 17!”.
Wyobrażacie sobie siedemnastoletniego gówniarza (sorry za wyrażenie, może nie wiem jak jest teraz, ale za moich czasów siedemnastolatkowie za dużo w głowach nie mieli), który nie mówi po angielsku i chce odwiedzić wszystkie kraje świata? Ja tego sobie wyobrazić nie potrafiłem. Dopóki nie poznałem Japona.
Jalong chce tego dokonać zanim ukończy 30 rok życia. I pewnie mu się to uda. Jak na razie ma w swoich 4 paszportach pieczątki z ponad 40 krajów: w tym Korei Północnej, Pakistanu i Afganistanu.
Fakt – jego plan ma pewne luki i niedociągnięcia. Posłuchajcie tego:
– „Jalong, a Ty po tym Karabachu to gdzie dalej chcesz jechać?” – zapytałem.
– „Yes my friend. I go: Iran, Turkey, Syria” – ta odpowiedź mnie zaciekawiła, ale pomyślałem, że może coś mu się poprzestawiało w tym jego translatorze.
– „Ale Ty wiesz, że w Syrii to jest regularna wojna teraz?” – kontynuowałem
– „Wiem, my friend, ale ja tak tylko na 10 godzin tranzytem. Bo widzisz z moim paszportem (nie wiem, o którym konkretnie mówił) nie potrzebuję syryjskiej wizy. Chcę to wykorzystać. Poza tym to jedna pieczątka więcej w paszporcie, a jak wiesz ja je kolekcjonuję…”.
Popatrzyłem na niego jak na kretyna. Nie wiem czy dobrze odczytał to spojrzenie, ale zaczął coś pisać na swoim starym Iphone’ie. Po chwili podchodzi do mnie i podtyka mi telefon pod nos. A tam jest napisane: „My friend, ja nie boję się śmierci. 2 lata temu leciałem do Kathmandu i mój samolot się rozbił. Zginęli wszyscy pasażerowie oprócz dwóch. Ja jestem jednym znich”. Po czym pokazuje mi blizny na brzuchu, ramionach, i łydkach. To właśnie w katastrofie lotniczej Jalong złamał szczękę – stąd jego wada wymowy.
Trzymam kciuki za tego gościa i mam nadzieję, że uda mu się zrealizować jego marzenie. Mam nadzieję, że jeszcze go zobaczę. I wcale nie dlatego, że wisi mi 100 dolców – bo jak się okazało „My friend, I have a problem with my money. My chinese debit card doesn’t work here, my japanese credit card doesn’t work and I don’t have any dollars…”. Po czym zapytał mnie co sądzę o jego pomyśle, żeby pójść do ambasady i poprosić ich o pożyczenie pieniędzy na dalszą podróż? Wtedy już wiedziałem, że siedemnastolatkowie wszystkich krajów są jednak do siebie bardzo podobni. Ale trzeba przyznać, że ten był wyjątkowy.
Postać nr 3 – Ashot (rocznik ‘59)
Ashot jest właścicielem hostelu, w którym mieszkaliśmy z Japonem w Stepanakercie. Napisałem wcześniej, że Ashot to alkoholik. Ale tylko wg norm europejskich – a nie kaukaskich. No bo jak nazwać gościa, który zanim wsiądzie za kółko swojej wypasionej czarnej wołgi musi zaaplikować sobie 4 x 50 gram czystej wódki? Tylko, że w Karabachu prawie wszyscy tak robią. Coś jednak odróżnia Ashota od reszty: jemu picie w ogóle nie przeszkadza w wykonywaniu jego pracy. A co on własciwie robi? Przede wszystkim jest właścielem hostelu, ale poza tym także taksówkarzem, przewodnikiem i ogrodnikiem. Musi zarabiać – w końcu ma na utrzymaniu siedmioro dzieci i 3 żony (w tym dwie byłe).
Każdego dnia do Stepanakertu przyjeżdżają dwa busy z Erywania (o różnych porach). W każdym z nich może być turysta, czyli potencjalny klient. Dlatego 2 godziny dziennie Ashot spędza na dworcu – jest jedynym w stolicy „naganiaczem”. Robi to bardzo profesjonalne, bo w 12 językach. Tzn. on włada tylko rosyjskim i ormiańskim, ale zawsze ma przy sobie 12 stron bloku rysunkowego A4, a w nim napisane i przetłumaczone:
„Very cheap Hostel
Hot water – free
Internet WiFi – free
Transfer to the bus station – free
Helping with visa application – free
Very good price”.
Kiedy Ashot nie siedzi na dworcu to jeździ na taksówce. Najczęściej wozi turystów z Ameryki – ale oni są wybredni i spać u niego w hostelu nie chcą. Dlatego średni z nich pożytek. Ale nie poddaje się, ciąglę myśli o rozszerzeniu działalności i o tym żeby jeszcze dzieci wkręcić do biznesu. Jego marzenie to wysłać córkę na studia do Francji, ale na to chyba nigdy nie będzie go stać…
W przypływie szczerości Ashot mówi do mnie: „Paweł, zostałbyś w Karabachu na parę tygodni chociaż. Ty po angielsku mówisz, to pomógłbyś mi turystów naganiać. I może jakąś stronę w internecie byśmy zrobili – żeby się ludzie o mnie dowiedzieli. Słyszałem, że teraz jest taki nowy portal – fejsbuk się nazywa, i tam można się reklamować za darmo. Ja innemu bym nie proponował, ale Ty Polak jesteś. A ja Polaków bardzo szanuję. Dlatego dałem Wam niższą cenę za pokój – tylko Japonowi nic nie mów, bo on płaci więcej. Ale on z bogatego kraju – nie to co to Ty…”
Na pożegnanie usłyszałem od Ashota: „Paweł, jakaś menda napisała w internecie, że u mnie nie ma internetu… Jak będzisz coś o mnie pisał kiedyś, to powiedz prawdę, że internet u mnie jest”.
No to piszę: u Ashota internet jest. A hostel nazywa się „Hotel” i znajduje się przy ulicy Sasuntsi David 81. Polecam.
Podsumowanie
W dzisiejszym tekście chciałem Wam pokazać, że można żyć inaczej niż otaczająca nas „większość”. I bynajmniej nie chodzi mi o to, żeby rzucić pracę w korpo i jechać w podróż dookoła świata. Raczej o to, żeby żyć z uśmiechem na ustach i robić to co daje człowiekowi radość z życia. Ja od każdej z opisanych powyżej osób czegoś się nauczyłem. Mam nadzieję, że Wy też.
ps. Od przyszłego posta wracamy do tematów podróżniczych. Mam jednak szczerą nadzieję, że to co tu przeczytaliście choć trochę Wam się spodoba. Na koniec wrzucam jeszcze mój ulubiony filmik z youtube’a (pozycja obowiązkowa dla każdego). Pozdrawiam!
12 komentarzy
Bardzo mądre słowa. Kiedy człowiek ma w życiu pasję, od razu jest szczęśliwszy. A o to przecież chodzi… żeby w życiu być szczęśliwym, prawda?
Czekam z niecierpliwością na kolejne opisy podróży. :)
Dzięki za miłe słowa! Myślę, że chodzi o to żeby być szcześliwym i nie próbować uszczęśliwiać na siłę innych ;)
Następny wpis już niebawem – tylko z tym zeszło mi się strasznie długo (w sumie sam nie wiem dlaczego?).
Pozdrawiam!
Matko Jedyna kocham Twoje wpisy:)
Matko Jedyna dzięki Kinga! Ale to miłe co napisałaś! :)
Paweł ależ mi humor poprawił. Siedziałam, zaczytałam się i śmiałam do komórki. Świetny tekst, historie niesamowite aż chce się więcej. Do tego mądre i prawdziwe podsumowanie. Popieram w 100%. Ja uciekłam co prawda od „przyklejonych uśmiechów” tu (w Pl) mam tylko ten prawdziwy, który przesyłam dalej a także i pozdrowionka :) czekam na kolejne wpisy i historie :)
Hej Karolina! Miło Cię słyszeć :) Dzięki wielkie za komentarz – dobrze wiedzieć, że nad Bałtykiem też ktoś mnie czyta! Pozdro!!!
W Turcji też czytamy :) pozdrawiamy Monika i Bartek
Raki,Efes, Adana kebap – zazdroszę Wam. Ja mogę co najwyżej zamówić pizze Maźnicę w zestawie z ciepłą i wygazowaną Perłą.
Dzięki za komentarz! Bawcie się dobrze i dajcie znać jak wrócicie!
Pozdro ;)
I w RPA też;) Z pozdrowieniami.
Ależ Was nosi! I dobrze! Uważajcie na siebie w Afryce i przywieźcie dużo dobrych opowieści.
Pozdrawiam z Rumunii!
Mi się super czyta kolejne Twoje wpisy. Muszę z Tobą pogadać na fejsbooku, bo po tym wpisie mam ochotę zmienić nasz plan i nie jechać na południe Armenii do Goris, tylko do Karabachu – ale w lipcu chyba będzie za gorąco… Inna sprawa że akurat zgadzam się z Tobą, ja także ciężko pracuje na swoje podróże – jeżdżę tramwajem po Wrocławiu, ale wcześniej pracowałem w Anglii. Tylko ta pogoda mnie naprawdę dobijała…
Hej! Jak byś miał jakieś pytania co do Karabachu, to pisz śmiało! Pozdrawiam!