“Skills can be taught. Character you either have or you don’t have.”
Anthony Bourdain
Zabieram sie do napisania tego posta od kilku tygodni. I od początku mam z nim spory problem. Już wyjaśniam dlaczego. Właśnie mija drugi miesiąc jak jestem na statku, gdzieś na wielkiej wodzie. Uwierzcie mi: nie ma żadnej różnicy czy jesteście na środku oceanu czy 10 mil od brzegu. I tak wszystko wygląda dokładnie tak samo: woda, fale, platformy wiertnicze, woda…
Generalnie po jakimś czasie może się to opatrzeć. Wielkość mojej kajuty przywołuje na myśl cele więzienne z amerykańskich filmów. Pewnie dlatego ciągle chodzą mi po głowie „Skazani na Shawshank”. Tylko gdybym ja zaczął robić podkop (jak Andy – bohater tej genialnej produkcji) to raczej daleko bym nie uciekł. Mógłbym w tym miejscu wrzucić kilka fotek z miejsca pracy, ale wtedy zrobiłby się z tego blog dla marynarzy – a ja jednak wolałbym pozostać w tematyce około-podróżniczej.
Zmierzam do tego, że po kilku tygodniach takiej „izolacji” człowiek ma prawo być trochę sfrustrowany. A to wcale nie jest pomocne przy tworzeniu posta. Wręcz przeciwnie. I przeważnie potem wcale nie jest się zadowolonym z efektu końcowego. Tak też było w tym przypadku. Od dawna chodziło mi po głowie, żeby napisać kilka słów o polskim rynku podróżniczym – a dokładniej o podróżnikach celebrytach (zwanych również travelbrytami). Mam tu na myśli takie „gwiazdy” jak Martyna Wojciechowska, Beata Pawlikowska, Jarosław Kret, Wojciech Cejrowski i jeszcze kilka innych osób. Materiału na ich temat jest mnóstwo, bo wydają książki częściej niż ja piszę posty – wszystko to w myśl zasady: „Byłem tydzień w Sopocie – muszę o tym napisać. Ludzie i tak to kupią… A jak nie, to w ostateczności książkę będziemy dodawać za złotówkę do National Geographic – albo za darmo do 4–paku papieru toaletowego”.
Na początek zacząłem czytać wywiady z nimi i przeglądać fragmenty ich tekstów…
I wiecie co?
Odechciało mi się ciągnąć ten temat. Ich książki i programy są po prostu nijakie (ciężko o gorszą obelgę) i kiepskie merytorycznie. No, może poza Cejrowskim – ale akurat jego w moich oczach przekreśla kompletny brak szacunku i zrozumienia dla innych religii i kultur. Za określenie buddystów „głupimi ludźmi” jego program „Boso przez świat” został zdjęty z anteny. Poza tym ile można słuchać bajek, jak to wymienił starą lodówkę na bilet do Ameryki Poludniowej?
Nie da się ukryć, że szczyty głupoty osiąga Pawlikowska i jej seria „Blondynka w…”. Na pytanie czy warto się szczepić przed wyjazdem odpowiada: „[…] szczepiłam się na choroby tropikalne, ale teraz już chyba więcej nie będę. Zdrowy, silny organizm łatwo poradzi sobie ze wszystkimi zagrożeniami […]”.
W takim razie życzę powodzenia w zwalczaniu żółtej febry, duru brzusznego, Heinego-Medina i zółtaczki.
Kret natomiast w swoim programie „Planeta wg Kreta” zwraca się do widzów jak do debili. Poza tym usypia przy dawce większej niż 5-minutowa. To w sumie tłumaczy dlaczego wyleciał z ramówki. Widocznie opowiadanie o świecie jest trudniejsze od zapowiadania pogody – chociaż wg mnie nawet tego dobrze nie potrafi.
Wiem, że o gustach się nie dyskutuje… Ale połowa polskich blogów podróżniczych jest bardziej ambitna, pomocna i ciekawa niż książki i programy naszych rodzimych gwiazd. Nie mówię, że mój blog zalicza się do tego zaszczytnego grona. Ale ja przynajmniej nie biorę od Was 35 zł za czytanie tego co napisałem. I jeszcze jedno: w necie nie znajdziecie żadnych negatywnych recencji książek napisanych przez travelbrytów. Wszystkie one są od razu usuwane. Dlatego musicie sami ocenić co jest warte Waszych pieniędzy, a co nie. Tylko żeby nie było wątpliwości: nie twierdzę, że cały polski rynek podróżniczy to „ch.j, dupa i kamieni kupa” (ach, ten kwiecisty język naszych polityków). Mamy naprawdę kilku dobrych i ambitnych autorów. Ale ci opisani powyżej do nich niestety nie należą. Mam nadzieję, że nikt moją wypowiedzią nie poczuł się urażony. Jeśli tak, to możecie mnie usunąć ze znajomych na „fejsie”.
A teraz przejdę wreszcie do drugiej – właściwej części posta. Tym razem będzie o kimś kogo lubię… W sumie jakby się nad tym zastanowić, to intersujący jest fakt, że autorem jednych z najlepszych programów podróżniczych jakie kiedykolwiek nakręcono jest gość, który przez 28 lat swojego życia był profesjonalnym kucharzem. Póżniej (tak po 40-tce) odkrył swoją kolejną pasję – poznawanie świata. I połączył jedno z drugim. Niby nic oryginalnego, bo to samo w Polsce robi np. Makłowicz, ale uwierzcie mi – jest RÓŻNICA.
Anthony Bourdain – bo o nim mowa – urodził się w 1956 r. w Nowym Jorku. Jego życiorys wygląda dość oryginalnie. Przeszedł wszystkie szczeble gastronomicznej kariery. Od pomywacza po cenionego szefa kuchni na Manchattanie. W 1978 r. ukończył CIA – Culinary Institute of America. Zaczynał karierę w szalonych latach 70. Kucharze pili, ćpali i kradli, a bójki z klientami były na porządku dziennym. Stoczyć było się bardzo łatwo. A Bourdain żył na całego – zmieniał restauracje, awansował, degradowano go, znów awansował. Pracował we wszystkich możliwych lokalach: od najlepszych, w których ludzie zabijają się o stolik, do tych najgorszych – na skraju bankructwa. Anthony uzależnił się od narkotyków i wylądował na chodniku sprzedając książki i płyty – wszystko byle zdobyć pieniądze na kolejne działki. Ale w porę się opamiętał i zaczął pracę w restauracji Les Halles w Nowym Yorku. Zaczynał od zera – bez pieniędzy, ubezpieczenia i jakichkolwiek planów na przyszłość. Był sfrustrowany. I tą swoją frustrację postanowił przelać na papier. Pisał o tym na czym znał się najlepiej – o sekretach zaplecza kuchennego. Tekst zatytułowany „Nie jedz, zanim tego nie przeczytasz” wydrukowała gazeta The New Yorker. Czytelnikom się spodobało, a że Anthony miał naprawdę dużo ciekawych historii do opowiedzenia (i jak się okazało niesamowity talent literacki), to siłą rzeczy musiała z tego powstać książka. „Kitchen Confidential” (wydana w Polsce jako „Kill grill. Restauracja od kuchni”) okazała się niesamowitym sukcesem i podbiła serca czytelników na całym świecie. Bourdain stał się gwiazdą. Zaczęto go zapraszać na wykłady kulinarne (jako prowadzącego) i do telewizji (jako gościa). W końcu dostał swój własny program „The Cook’s Tour” w stacji Food Network. Póżniej przeszedł do Travel Channel, dla której nakręcił ponad 100 odcinków autorskiego programu „Anthony Bourdain – Bez Rezerwacji” (w Polsce emitowany przez kuchnia.tv – program zdobył 12 nominacji do nagrody Emmy). W 2013 dołączył do CNN, w której powstaje „Anthony Bourdain – Parts Unknown”. Średnio 9 miesięcy w roku spędza w podróży. Jedzenie nie jest głownym tematem jego programu. Jest tylko pretekstem i pomocą w pokazaniu kultury danego kraju i jego mieszkańców. Bo jak powiada Bourdain: „Najwięcej dowiadujesz się o drugim człowieku, kiedy dzielisz się z nim posiłkiem”.
Anthony spotyka się ze zwykłymi ludźmi w ich domach czy w knajpach. Rozmawia o kulturze, rodzinie, wspomnieniach, polityce. Nie patrzy na nich z góry i nie traktuje z dystansem. Nie boi się jeść na małych, ulicznych straganach, zachęca do bycia odważnym i otwartym na nowości. Jest przy tym cholernie inteligenty i dowcipny. Czyżby podróznik doskonały?
Na pewno nie. Klnie jak szewc i potrafi wypić przed kamerą morze alkoholu (nawet tego, którego pochodzenie i jakość mogą budzić uzasadnione wątpliwości). Żeby nie było: mi to zupełnie nie przeszkadza, ale wiem, że niektórym może sie nie podobać… W jednym z programów o Burgundii, kiedy wychodził z baru po degustacji wina rzucił od niechcenia: „[…] już wiem czemu tu jest tak pusto. Wszyscy są napierdoleni”.
A czy jest coś czego by nie zjadł? Tak, i serwuje to McDonald. Jak mówi Anthony: „Kiedy jesz odbytnicę guźca, to wiesz, że to odbytnica guźca. Z czego składają się McNuggets – nad tym naukowcy wciąż się głowią”. A swoją trzyletnią córkę Ariane indoktrynuje antyfastfoodowo, twierdząc, że Ronald McDonald ma wszy.
Magazyn „Time” napisał o nim ostatnio:
„Bourdain nie jest sławny, ponieważ wie tak wiele o gotowaniu w restauracjach (chociaż wie), czy dlatego, że zawsze jest fajny (bo nie jest), ani nawet nie dlatego, że jest gospodarzem popularnego show o alkoholu i wieprzowinie. Bourdain jest sławny, ponieważ jest malowniczy, prawdziwy i niemiłosiernie szczery w każdej sekundzie”.
Chciałbym pisać choć w połowie tak dobrze jak Anthony. Ale jak bym się nie starał, to raczej nic mi z tego nie wyjdzie. Dlatego, aby lepiej przybliżyć Wam jego osobę, pozwolę sobie zacytować dość obszerny kawałek książki „Kill Grill II. Głodne kawałki czyli musztarda przed obiadem”:
„Brałem wczoraj udział w polowaniu na foki. O ósmej rano opatulony w śpiwór wlazłem do czółna i wyruszyłem na lodowate wody Zatoki Hudsona razem z moimi inuickimi przewodnikami i ekipą filmową. O trzeciej po południu siedziałem po turecku na pokrytej plastikową wykładziną podłodze kuchennej, słuchając, jak Charlie, mój gospodarz, jego rodzina i kilku przedstawicieli starszyzny plemiennej chichoczą radośnie, krojąc i rozrywając na kawałki focze cielsko, surowe mięso, tłuszcz i mózg świeżej zdobyczy. Babka aż zapiszczała z zachwytu, gdy Charlie rozłupał foczą czaszkę, odsłaniając mózg – i szybko dobrała się palcami do tej gęstej, lepkiej mazi. Wnuczek ochoczo zajął się krojeniem jednej z nerek. Matka wspaniałomyślnie rozcięła gałkę oczną (najsmakowitszą część) i pokazała mi, jak mam wyssać zawartość. Wyglądało to tak, jakbym miał w ręku przerośnięte winogrono odmiany Concord […]
[…] Po skosztowaniu po kolei surowego, foczego mózgu, wątroby, nerek, żeberek i tłuszczu reprezentantka starszyzny podreptała przez pomieszczenie i wydobyła skądś półmisek mrożonych jeżyn. Obtoczyła ich garść w wilgotnym wnętrzu foczego cielska, by pokryły się krwią i tłuszczem, a następnie mnie nimi poczęstowała. Były pyszne.
Nie wiem, jakich słów mam użyć. Już nie pierwszy raz. Może po prostu nie wiem, jak się używa języka. Mój opis dość niezwykłych wydarzeń tego dnia jest, jak mi się wydaje, wystarczająco fachowy […] Ale jak zwykle nie zdołałem opisać wszystkiego.
[…] – Nie byłoby nas tu, gdyby nie foki – powiedział Charlie. – Nie przetrwalibyśmy.
Zdanie prawdziwe, owszem, ale niczego nie tłumaczy. Musielibyście poczuć tamto zimno, widzieć te całe setki kilometrów bez choćby jednego drzewa. Musielibyście wypłynąć z Charliem – tak jak ja – na tę lodowatą zatokę, na ten ogrom wody wielkości niemal oceanu, patrzeć, jak mój towarzysz drepcze po cienkiej, chwiejącej się warstwie lodu, by przyciągnąć fokę do czółna. Musielibyście słyszeć – tak jak my słyszeliśmy przez radio Charliego – zrezygnowane nawoływania innych łowców, którzy utknęli w burzy śnieżnej przez noc, bez schronienia i ognia. Musielibyście tam być. Fotografia tego nie odda. Wiem, że nie. Robię zdjęcia podczas moich podróży, ale kiedy oglądam je potem, są nieuchronnie, przygnębiająco pozbawione głębi – żałosny substytut zapachu tamtego miejsca, jego atmosfery. Taśma wideo? To już zupełnie inny język. Jakby przetłumaczyć to, czego się doświadczyło w języku greckim na łacinę, zamienić miejsca i ludzi w coś innego i choć jest to i piękne, i wzruszające lub zabawne, jest też… po prostu inne. Być może tylko muzyka ma moc przywracania nam miejsc lub osób tak, że można poczuć je w powietrzu. Ja zaś niestety nie potrafię grać na gitarze.
Fragmenty. Kawałki tej dziwacznej podróży, ogromnej, bezcelowej, ale cudownej przygody, którą stało się moje życie. Jest tak już od pięciu lat. Zawsze w ruchu, najpierw dziewięć, potem dziesięć, w końcu jedenaście miesięcy w roku. Może trzy lub cztery noce spędzone we własnym łóżku – reszta przespana w samolotach, samochodach, pociągach, w saniach psich zaprzęgów, na łodziach, w helikopterach, hotelach, schroniskach, namiotach, szałasach czy w dżungli. Stałem się kimś w rodzaju komiwojażera lub płatnego wędrowca, mającego to szczęście i pecha zarazem, że będzie przemierzał ten świat do kresu sił. Zabawna rzecz z tym spełnianiem się marzeń. Mój kumpel A.A.Gill powiedział mi kiedyś, że im jest starszy i im więcej podróżuje, tym mniej wie. Teraz rozumiem, co miał na myśli. Gdy patrzę na naszą planetę przez pryzmat swoich doświadczeń, mam wrażenie, że ciągle coś nam przypomina, ile jeszcze nie wiemy – jak wiele jest jeszcze do zobaczenia i do nauczenia się, jak cholernie wielki i tajemniczy jest ten świat. Jest to zarówno przygnębiające, jak i uzależniające, i powoduje, że podróżowanie staje się jeszcze trudniejsze, kiedy na przykład po raz pierwszy zwiedzasz Chiny i zdajesz sobie sprawę, jaki ogromny jest ten kraj – i jak mało masz czasu, by go zobaczyć. Dodaje to do mojego i tak już absurdalnego życia, pierwiastka szaleństwa oraz odrobinę rozpaczy połączonej z rezygnacją. Podróże nas zmieniają. Idąc przez życie i przemierzając ten świat, wprowadzamy drobne zmiany, zostawiamy za sobą ślady, nawet niewielkie. Życie – i podróże – zostawiają z kolei ślady w nas. W większości przypadków ślady te – pozostawione na naszym ciele lub w sercu – mają w sobie piękno. Bardzo często przynoszą też jednak ból. Kiedy patrzę wstecz na ostatnie pięć lat, które upłynęły od momentu, gdy napisałem tamten oszczerczy, przepełniony testosteronem pamiętnik, który przeniósł mnie ze świata kuchni w niekończący się ciąg kabin ciśnieniowych i lotniskowych poczekalni, widzę cały szereg zdarzeń, z których każde jest warte zapamiętania. Niektóre z nich były dobre, inne gorsze, niektóre przyjemne – inne znów wywołują przeszywający ból na samo wspomnienie. Tak jak przedstawione w tej książce historie […]
[…] Pisałem to wszystko z podobnych powodów, dla których odbywam moje szaleńcze podróże: bo mogę. Bo mam tak mało czasu. Bo jest tak wiele do zobaczenia i zapamiętania. Bo żyję w strachu, że następna książka lub kolejny program nie sprzedadzą się za dobrze, lepiej więc, żebym zarobił trochę tej pieprzonej mamony, póki jeszcze mogę. Fakt, że wiele miejsc i zdarzeń nie da się opisać, to niestety irytująca prawda. Na przykład Angkor Wat i Machu Picchu – wydaje się, że wręcz żądają zachowania milczenia, jak romans, którym nie powinno się chwalić. Po pewnym czasie człowiek szuka słów, na próżno próbując stworzyć osobistą opowieść, historię, znaleźć sposób na ujęcie w ramy tego, gdzie się było i co przeżyło. W końcu zaś człowiek jest po prostu szczęśliwy, że tam był i dożył, by to wszystko zobaczyć na własne oczy”.
Anthony Bourdain: „Kill Grill II. Głodne kawałki czyli musztarda przed obiadem”
W tym tekście jest wszystko to, za co można pokochać tego faceta. Jest szczery, autentyczny i niczego nie udaje. Kocha to co robi i to widać w każdej minucie jego programu. Programu, którego głównymi bohateremi są odwiedzane przez niego miejsca i ludzie – nie zaś on sam (jak ma to miejsce w „travelbryckich” programach z pierwszej części posta). Bourdain zadaje mądre pytania, i co ważniejsze – słucha udzielanych odpowiedzi. A to w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie oczywiste. Jest bez wątpienia wielką osobowością. Niektórzy z racji jego ostrego języka porównują go do Jeremy’ego Clarksona z „Top Gear”. Moim zdanie jest nawet lepszy. Nasi „podróżnicy” mają się więc od kogo uczyć – ale sukcesów im nie wróżę.
A z rzeczy niezwiązanych z podróżami: Anthony jest autorem komiksu „Get Jiro!”.
Jeśli temat Was zainteresował poniżej podrzucam kilka linków, pod którymi możecie znaleźć więcej informacji:
6 komentarzy
Ależ miał życiorys! Dzięki za wskazanie jego książek, postaram się dotrzeć jak tylko będę znów w Polsce. Zachęcająco napisane. Co do pozostałych ,,rodzimych” autorów, to książki Cejrowskiego też nie najgorzej się czyta, moim zdaniem. Pozdrawiam!
Dzięki za komentarz Natalia. No właśnie kilka osób napisało mi, że książki Cejrowskiego są super. I z tym się w pełni zgadzam, bo sam mam 3 na półce. Moja opinia dotyczyła jego programu w tv, w którym wg mnie niektóre jego zachowania są nie na miejscu (np. zwracanie się do Indian po polsku, choć oni go zupełnie nie rozumieją). Takie zagranie pod publikę, i to niskich lotów. Ale podkreślam, że to tylko moja opinia a nie jakaś uniwersalna prawda. W przeciwieństwie do Wojciecha Cejrowskiego ja się czasem mylę…
Program Bourdaina jest jednym z niewielu, jakie staram się regularnie oglądać w TV. Ale jakoś mi dotąd nie przyszło do łba, aby sprawdzić, czy napisał jakieś książki :)
Dzięki za info, idę na amazona :)
Napisał, napisał :) I jego książki są wg mnie równie dobre jak jego programy. Więc odpalaj Amazona i przyjemnej lektury.
Pozdro z Gabonu !!!
co do pierwszej połowy Twojego tekstu, to Cejrowskiego programy na pewno warte są zainteresowania. Nawet pomimo wpadek, które mu się przytrafiaj. Oczywiście jednym będą one przeszkadzać, innym wręcz przeciwnie ale generalnie robi dobrą robotę i ma wiedzę, jest wiarygodny. Jego książki? Mam ,,Gringo wśród dzikich plemion” i czytało się dobrze, chociaż muszę przyznać, że nie każdemu może podejść jego styl pisania. Nie wiem co, ale coś mi w nim delikatnie przeszkadzało, ma jakąś taką manierę, nie zidentyfikowaną przeze mnie do końca, która mnie raziła.
M.Wojciechowska z kolei, przyznaję uczciwie, uwiodła mnie swoją książką ,,Przesunąć Horyzont”. Szczególnie jeśli idzie o zdobywanie Mt.Everestu, czytało się przednio. Że celebrytka pełną gębą? Wspomniana książka i tak fajna.
A co powiesz o kulinarnym celebrycie Makłowiczu? Pomijam jego występy w reklamach i zachwalaniu w nich wędlin z Tesco (?), pomijam ponoć mocno wybuchowy charakter, ale można rzec, że oprócz tego całego gotowania ma on w swoich programach mocne akcenty podróżnicze i historyczne. Przynajmniej mnie dobrze się tego słucha i ogląda.
O Bourdainie napiszę później. Chłopa również śledzę, jest specyficzny. :)
pozdrówka z Longford! ;)
Na początek dzięki za komentarz ;) Generalnie to temat rzeka jest… Cejrowski świetnie pisze i programy ma niezłe, ale razi mnie jego zarozumiałość i brak tolerancji dla innych religii. Gościowi sie wydaje, że ma monopol na prawdę (zobacz jakikolwiek wywiad z nim na YouTube i to jak traktuje rozmówców). Poza tym nie lubię jak ktoś epatuje swoją pobożnością, a w rzeczywistości robi z tego biznes (na jego stronie można kupić wycieczkę po sanktuariach maryjnych, albo t-shirty z Matką Boską). Trochę śmierdzi mi to „Rydzykiem”. Co do Martyny to krótko: nie lubię jak w programach podróżniczych jest więcej osoby prowadzącego niż informacji o kraju, który przedstawia. Dla mnie niedoścignionym wzorem w tym względzie jest Simon Reeve. Albo przykład z własnego podwórka: Tony Halik. Martyna ma się od kogo uczyć. Makłowicz stara się połączyć podróże z gotowaniem… Powiem tak: zdecydowanie wolę Bourdain’a – jest ze 3 poziomy wyżej. Ale to tylko moja bardzo subiektywna opinia Adrianie. I szanuje każdą inną – w przeciwieństwie do Cejrowskiego ;)
ps. pozdrawiam z Maroka!!!