Zawsze chciałem opisać tą historię. Ale nie wiem czy starczy Wam cierpliwości żeby doczytać ją do końca. Jeśli będzie nudno to sorry. Po prostu ten post musi być właśnie o tym.
Wydarzenia te miały miejsce podczas podróży Koleją Transsyberyjską (to temat na naprawdę długi, osobny wpis). Trasa przebiegała przez Rosję, Mongolię i Chiny. Do Chin mieliśmy wjechać w najgorszym możliwym czasie – na początku sierpnia 2008 r. Właśnie wtedy rozpoczynały się XXIX Letnie Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Dlaczego uważam, że to kiepski termin? Powodów jest przynajmniej kilka:
- większa niż normalnie liczba turystów na chińskich ulicach
- wyższe ceny (właśnie przez ilość turystów)
- dużo większa liczba patroli policyjnych, checkpointów, kontroli bagaży, itp.
Jednak najgorsze było to, że na czas igrzysk Chiny wprowadziły obostrzenia w wydawaniu wiz. Z tej też przyczyny w ambasadzie Chińskiej Republiki Ludowej w Warszawie można je było otrzymać tylko za okazaniem biletu lotniczego z Polski do Chin i z powrotem. Plus rezerwacji hotelu na cały okres pobytu. Jako, że my zamierzaliśmy dostać się do Państwa Środka drogą lądową to z marzeniami o jakiejkolwiek wizie mogliśmy się pożegnać. Ale przecież nadzieja umiera ostatnia – zawsze można spróbować aplikować o jej wydanie „po drodze” w konsulatach lub ambasadach ChRL. Dla nas najlepszym do tego miejscem było Ułan Bator – stolica Mongolii, w którym i tak mieliśmy spędzić kilka dni. Problem został więc odroczony w czasie na kilka tygodni…
W ambasadzie chińskiej w Mongolii okazało się, że i tutaj dotarły restrykcje wizowe. Jednak po 5 dniach oczekiwania i kilkunastu godzinach spędzonych w kolejce do okienka wreszcie się udało. Był tylko jeden problem – wiza była ważna tylko 7 dni. Słownie: „siedem”. To dosyć mało jak na tak wielki kraj jakim są Chiny. To za mało nawet na jedną ich prowincję. Jedynym pozytywem było to, że możemy tam w ogóle wjechać. W końcu zawsze można spróbować przedłużyć ważność wizy na miejscu, a logicznie rzecz biorąc najłatwiej zrobić to kiedy jest się właśnie w państwie docelowym. Gdy dojechaliśmy do stolicy Chin – Pekinu, okazało się, że funkcjonuje tam wiele firm zajmujących się przedłużaniem ważności wiz chińskich. Jest to niemożliwe tylko w jednym przypadku – wizy tranzytowej (typu „G”). Zgadnijcie jaką miałem ja? Właśnie tą – typ „G”. Chiński „google” doradził mi, żeby udać się do Beijing Municipal Public Security Bureau. Jest to instytucja zajmująca się wszystkim co dotyczy wiz, obywatelstwa i przebywania w tym kraju. Tam powitała mnie kolejka, która już na pierwszy rzut oka oznaczała kilka godzin „koczowania”. A z każdą kolejną godziną pogłębiała się frustracja związana z tym, że mając tylko kilka dni na zwiedzanie, ja marnuje czas wypełniając formularze upstrzone chińskimi znaczkami… Kiedy dopchałem się w końcu do jednego z kilkuset okienek okazało się, że jest możliwość przedłużenia tej wizy, a co za tym idzie mojego pobytu w tym (jak się niebawem okazało) kochającym biurokrację kraju. Wystarczy pokazać bilet lotniczy lub kolejowy do innego państwa. W moim przypadku samolot odpadał ponieważ założenie było takie, że cała trasa MUSI być przejechana pociągiem. Następnym przystankiem miał być Władywostok – największy rosyjski port nad Oceanem Spokojnym. Sprawa jednak wydawała się prosta – wystarczy kupić bilet na pociąg do Rosji. I tu zaczęły się prawdziwe schody. Bo nie ma bezpośredniego pociągu z Pekinu do Władywostoku (ani żadnego innego miasta w Rosji). Jedyna opcja to połączenie z przesiadką: Pekin – Harbin – Władywostok. Problem polegał na tym, że w Pekinie można kupić tylko i wyłącznie bilet na pociągi odjeżdżające z Pekinu. Po bilet na pociąg Harbin – Władywostok trzeba było jechać do Harbinu. A to 1240 km w jedną stronę – i jakieś 24 godziny stania w kolejce. Bez gwarancji, że tego dnia bilety akurat będą… Poza tym chodziło jeszcze o jedną ciekawą rzecz. Otóż w Chinach można kupić bilet kolejowy maksymalnie z trzydniowym wyprzedzeniem. Nie dotyczy to co prawda pociągów międzynarodowych, ale mój bilet musiał mieć tzw. „ciągłość czasową”. Czyli czas przyjazdu do Harbinu na bilecie nr 1 (tym krajowym) i czas odjazdu z Harbinu na bilecie nr 2 (tym międzynarodowym) mógł różnić się maksymalnie o kilkanaście godzin. W ten sposób mogłem więc przedłużyć swój pobyt w Chinach tylko o 3 dni (bo blokował mnie zakup biletu krajowego). Wiem, że to nieźle zakręcone (jak się to czyta, a co dopiero „live”), ale wynikała z tego jedna ważna rzecz: mianowicie, że trzeba wymyślić inne rozwiązanie. Parafrazując „klasyczkę” – „Sorry, takie mamy przepisy”. Zostały mi 2 dni żeby opuścić ten kraj. I jakieś 2000 km do granicy z Rosją. Sytuacja wydawała się naprawdę beznadziejna. Z tego co pamiętam określałem ją wtedy nawet mocniejszymi słowami, no ale przecież nie wypada rzucać mięsem na blogu (no chyba, że post dotyczyłby polskich polityków – a tak na szczęście nie jest). Gdybyście zastanawiali się nad tym, czemu wiza w Chinach jest tak cholernie ważną sprawą, to musicie wiedzieć, iż jej brak karany jest grzywną do 1000 USD (Urząd Bezpieczeństwa Publicznego nalicza około 60 USD grzywny za każdy dzień pobytu). Więc nie można było tego tak po prostu olać.
I wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł – dość szalony ale była to jedyna szansa, żeby ruszyć sprawę do przodu. Co zrobiłem? Kupiłem bilet… Do Mongolii. Nie żebym chciał tam jechać, ale tylko w tamtym kierunku odjeżdżał jedyny międzynarodowy pociąg z Pekinu. Na dodatek były to koleje mongolskie i nie dotyczyły ich przepisy o „maksymalnym trzydniowym wyprzedzeniu”. Bilet kosztował 100 $. Żeby nie było, że byłem aż taki rozrzutny. Wiedziałem, ze po okazaniu oryginału biletu w Beijing Municipal Public Security Bureau będę mógł go zwrócić w kasie (w terminie do 7 dni) i odzyskać 75% ceny. Cała operacja zamknęłaby się więc w kwocie 25 $. Plan ten wydawał się nie mieć słabych punktów. Tak przynajmniej sądziłem do czasu, aż kolejny raz stanąłem „przy okienku”. Chinka, która przeglądała moje dokumenty nagle zapytała: jak chcesz wjechać do Mongolii bez mongolskiej wizy? Faktycznie – nie miałem jej – no bo i po co? Przecież chciałem jechać do Rosji, a nie do Mongolii. Ale ona o tym nie wiedziała – a nawet wiedzieć nie powinna. Na szczęście na odchodne dodała: „nie musi być oryginał, wystarczy kserokopia”. Wtedy jedyną opcją było już „pojechanie po bandzie”. Za pomocą ołówka, ksera i komputera moja jednokrotna wiza mongolska (która straciła ważność kiedy opuściłem Mongolię i wjechałem do Chin) w magiczny sposób została reaktywowana. A mówiąc prościej napis „1 Entry” zamienił się w „2 Entry”. Oddzielną sprawą jest, że powinno być „Multiple Entry” bo wiza „2 Entry” w ogóle nie istnieje. No ale wyraz „Multiple” byłoby już trudniej podrobić… Tego „szczegółu” na szczęście nikt się już nie dopatrzył i dokładnie siódmego dnia dostałem nową wymarzoną, wychodzoną, wybłaganą chińską wizę. Pierwsze co to sprawdziłem jej ważność. Nie zgadniecie -przedłużyli mi ją o 7 dni. Słownie: „siedem” – czyli znowu byłem w punkcie wyjścia. I nadal miałem tylko tydzień na zwiedzenie jednego z największych państw na świecie. Ostatecznie więc okazało się, że wszystkie te manewry i kombinacje wizowe nie zdały się na nic. Bo dostałem dodatkowo dokładnie tyle dni ile zmarnowałem w chińskich urzędach. W sumie może to jakaś sprawiedliwość dziejowa. W końcu ja też nie grałem fair. Ale uwierzcie mi: nie dało się inaczej.
Czy było warto? Chyba tylko z jednego powodu: żeby teraz móc o tym wszystkim opowiedzieć.
A teraz czas już na jakieś podsumowanie.
Chiny w czasie igrzysk olimpijskich były chyba najbardziej nieprzyjaznym dla turystów państwem świata (no może poza Koreą Północną). Kontrole bagażu i paszportu na ulicy zdarzały się średnio co 30 minut. Każdy cudzoziemiec miał też przydzielonego swojego „szpicla”, który nie odstępował go na krok. Przynajmniej kilka razy dziennie było się niby przypadkiem zatrzymywanym przez młodzież z partii komunistycznej, która rozprawiała o tym jak to dobrze żyje im się w Chinach i że jest to najwspanialszy kraj na świecie… Swoją drogą ciekawe skąd wiedzą skoro nigdy nigdzie nie wyjeżdżali?
I jeszcze kilka ciekawostek związanych z samą olimpiadą.
- Pod budowę obiektów olimpijskich i potrzebnej infrastruktury z centrum Pekinu wysiedlono na przedmieścia 1,5 miliona osób. Zrównano z ziemią kilka tysięcy tradycyjnych chińskich uliczek zwanych hutongami.
- Jeśli chodzi o transmisję z otwarcia igrzysk to wszystkie wybuchy fajerwerków nagrano wcześniej i wzbogacono o efekty komputerowe – wszystko to ponieważ niebo nad Pekinem jest tak zanieczyszczone, że w realu nic nie byłoby widać.
- Dziewięcioletnia dziewczynka Lin Miaoke, która podczas otwarcia zaśpiewała chińską pieśń patriotyczną, tylko udawała, poruszając ustami. Była co prawda ładna, ale niestety nie miała głosu. W efekcie usłyszeliśmy głos innego dziecka – siedmioletniej Yang Peiyi. Ona z kolei pięknie śpiewała, ale była za brzydka żeby móc pokazać ją światu.
- Warto też zaznaczyć, że reżim komunistycznych w trosce o swój wizerunek podczas olimpiady kazał wykreślić z menu restauracji w Pekinie wszelkie potrawy z psiego mięsa. Inwalidzi dostali zakaz opuszczania mieszkań a starszym ludziom rozdano ponad milion dresów z napisem „Beijing 2008” – żeby nie pokazywali się turystom w starych pidżamach.
- Wszyscy mieszkańcy Pekinu pod karą grzywny musieli się przez 2 tygodnie nieustannie uśmiechać.
A wszystko po to by miliardy ludzi przed telewizorami mogły zobaczyć „prawdziwe” oblicze Chin XXI wieku.
4 komentarze
Cała ta sytuacja z wizą do Chin przypomina trochę paragraf 22 :)
Fajny tekst, Pawle.
Dzięki Michale. Zabawne jest to, że z całego wyjazdu ta sytuacja najbardziej utkwiła mi w głowie. Ale w końcu każdy kraj ma swoje paradoksy związane z biurokracją ;)
Słuchaj, ja miałem podobnie z wizą tranzytową z Hongkongu do Chin. Ale tego nie da się opisać w paru zdaniach. Suma sumarum zostaliśmy aresztowani na granicy i cofnięci do kraju. Potem sytuacja typu nowa wiza, nowy lot, kary za przesiedzenie wizy i pierwszy lot klasą business. Ja byłem 4 tygodnie i tydzień mi dodali choć nie chciałem… Hehe
Dobra historia! Takie sytuacje zawsze bardzo dużo mówią o danym kraju. Nam Europejczykom ciężko sobie to wszystko nawet wybrazić. A swoją drogą jestem cholernie ciekawy jak wygląda życie w Hongkongu. To miasto jest na mojej liście marzeń.