„Potrzebni mężczyźni na niebezpieczną wyprawę, niskie zarobki, dotkliwy mróz, długie miesiące całkowitych ciemności, nieustające zagrożenia, bezpieczny powrót wątpliwy, honor i uznanie w przypadku powodzenia. Ernest Shackleton.”
ogłoszenie zamieszczone w brytyjskim „Timesie” w 1914 r. przez Ernesta Shackletona
Wstęp
Słyszeliście kiedyś o Discovery (pełna nazwa – Royal Research Ship Discovery)? Bo ja o jego istnieniu dowiedziałem się dopiero niedawno. Był to specjalistyczny statek badawczy zaprojektowany do pracy na wodach Antarktyki. Faktem jest, że nie utrwalił się on w masowej wyobraźni. Żeby wyjaśnić jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy, muszę teraz wrzucić mały spojler. Otóż Ekspedycja Discovery (pełna nazwa – Brytyjska Narodowa Ekspedycja Antarktyczna, 1901 – 1904) zakończyła się całkowitym sukcesem. I właśnie w tym tkwi problem, bo z punktu widzenia popkultury morskie opowieści są ciekawe tylko wtedy, gdy nie kończą się happy endem. Myślicie, że gdyby Titanic nie zatonął podczas swojego dziewiczego rejsu, to ktokolwiek w Hollywood wpadłby na pomysł, żeby nakręcić o nim film? No raczej nie.
Wbrew temu na co wskazywać może tytuł, ten post wcale nie będzie relacją z wyprawy jednej konkretnej jednostki pływającej. Poza tym Wikipedia opisała Ekspedycję Discovery dawno temu i zrobiła to na tyle zajebiście, że ciężko byłoby coś odkrywczego tam jeszcze dodać. Historia Discovery jest tu tylko pretekstem, żeby opowiedzieć Wam o życiu na morzu. A właściwie to o życiu i o śmierci, bo przede wszystkim chciałem napisać o niebezpieczeństwach na jakie niegdyś wystawione było życie marynarzy (żeglarzy). Dlaczego żyli tak krótko i dlaczego ich zawód był tak prestiżowy? No i jak życie na morzu wygląda obecnie? Gotowi? No to jedziemy!
Ekspedycja Discovery
Ten post będzie składał się głównie z przekleństw, anegdot i cytatów. Ale zaczniemy kulturalnie – od części historycznej. Czas na kilka zdań o Ekspedycji Discovery. Koniec XIX i początek XX wieku to czas kiedy epoka wielkich odkryć dobiegała końca. Na mapach pozostawało coraz mniej nieodkrytych „białych plam”. Jedną z ostatnich była Antarktyda i znajdujący się na niej Biegun Południowy, którego zdobycie było marzeniem każdego ambitnego żeglarza.
Ekspedycja Discovery zorganizowana była przez Królewskie Towarzystwo Geograficzne oraz Towarzystwo Królewskie. Właściwie to oddzielny post należałoby poświęcić kapitanowi statku Robertowi Falconowi Scottowi i trzeciemu oficerowi Ernestowi Shackletonowi. Dla obu tych angielskich gentlemanów miało być to pierwsze zetknięcie z Krainą Wiecznego Lodu.
Discovery opuścił Anglię 6 sierpnia 1901 r. Oczywiście nie obyło się bez problemów z domknięciem budżetu. Na szczęście pomogły datki od osób prywatnych i sponsorów komercyjnych. I tak na przykład musztardę i mąkę podarowała firma Colman’s, a Cadbury dostarczyła 1600 kg czekolady.
Głównym celem ekspedycji było:
- ustalenie warunków naturalnych, stanu i rozległości ziem Bieguna Południowego
- przeprowadzenie badań meteorologicznych, oceanograficznych, geologicznych, biologicznych, fizycznych i magnetycznych na południe od 40 równoleżnika
8 lutego 1902 r. Discovery dotarł do skutej lodem cieśniny McMurdo, oddzielającej Wyspę Rossa od Antarktydy. I wierzcie lub nie, ale utknął tam na 2 lata – oddalony o ponad 30 km od otwartej wody. Oczywiście przez cały ten czas załoga nie próżnowała. Naukowcy zajęci byli przeprowadzaniem badań, na których wyniki już czekali sponsorzy z Wysp Brytyjskich. A w ramach rozrywki organizowano przedstawienia teatru amatorskiego i mecze piłki nożnej na lodzie. Ernest Shackleton zaczął nawet wydawać czasopismo „South Polar Times”. Można więc powiedzieć, że załoga zorganizowała sobie na Antarktydzie namiastkę „normalnego” świata. Z ciekawostek należy zanotować, że kapitan Scott na wyprawę zabrał ze sobą balon obserwacyjny. Skorzystano z niego 2 razy i za każdym razem osiągnięto wysokość ponad 180 metrów.
25 stycznia 1903 r. do uwięzionych przybył okręt ratunkowy Morning. Dostarczył świeże zapasy żywności, listy od najbliższych i wiadomości z ojczyzny. Jego wizyta dawała możliwość zabrania do domu części załogi. Wśród wybranych znalazł się, wbrew swojej woli, chory na szkorbut Shackleton.
5 stycznia 1904 r. Morning powrócił. Towarzyszył mu drugi okręt ratunkowy Terra Nova. Tym razem rozkazy były jasne: jeżeli za pomocą materiałów wybuchowych nie uda się uwolnić Discovery z lodu, to statek należy porzucić, a całą jego załogę ewakuować. Na szczęście 17 lutego lód puścił i Discovery rozpoczął podróż powrotną do domu. Okręt przybył do Portsmouth 10 września 1904 r. Zarówno Scott, jak i Shackleton z miejsca stali się narodowymi bohaterami. Ale żaden z nich na lądzie miejsca zbyt długo nie zagrzał. W ich głowach już rodziły się plany kolejnych, dużo bardziej ambitnych i niebezpiecznych wypraw.
Świat już niebawem ponownie o nich usłyszy. Scott weźmie udział w wyścigu na Biegun Południowy. Przegra, a jego arogancja doprowadzi do śmierci wszystkich podległych mu członków wyprawy. Uprzedzi go inny heros tamtych czasów Norweg Roald Amundsen.
Shackleton spróbuje dokonać pierwszego w dziejach trawersu Antarktydy. Jednak również jemu nie dopisze szczęście. Dokona jednak czegoś ważniejszego, za co w dzisiejszych czasach nagrodzony zostałby Kolosem, Pokojowym Noblem i pewnie jeszcze Telekamerą „Tele Tygodnia”. Kiedy jego statek utknie w lodzie, on aby ocalić załogę przepłynie w 7-metrowej szalupie ratunkowej 1300 km przez najbardziej niebezpieczne wody rozszalałego Atlantyku. Zajmie mu to 17 dni. Uratuje wszystkich. Do dziś na wszelkiej maści szkoleniach dla kadry managerskiej Shackleton podawany jest za przykład dowódcy idealnego. Jest nawet takie stare powiedzenie wielorybników: „Gdy znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia, klęknij i módl się o Shackletona”.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Ekspedycji Discovery. Jej osiągnięcia okazały się nader satysfakcjonujące. Odkryto Ziemię Króla Edwarda, dokonano pierwszej wyprawy saniami po Płaskowyżu Polarnym, wyznaczono pozycję i wysokość ponad 200 szczytów, opisano kolonię pingwinów cesarskich na Przylądku Croziera, zlokalizowano południowy biegun magnetyczny ziemi i odkryto przeciwszkorbutowe działanie świeżego foczego mięsa…
Przyznacie sami, że całkiem tego sporo biorąc pod uwagę fakt, że okręt przez ponad 24 miesiące uwięziony był w lodzie, a co za tym idzie nie był zbyt mobilny.
Powyżej przedstawiłem tylko najważniejsze fakty dotyczące ekspedycji i to w wersji „super light”. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej to odsyłam do Google’a. Generalnie temat Epoki Wielkich Odkryć Antarktycznych jest tak cholernie ciekawy i tak obszerny, że nie sposób opisać go w wyczerpujący sposób nawet na kilku blogach podróżniczych. Ja mam do tego tylko jeden post i muszę przy tym uważać, żeby zbytnio Was nie zanudzić. A to wcale nie jest łatwe.
Ok – no to część historyczną mamy za sobą. Miało być też coś o życiu i śmierci na morzu. No to może zacznijmy od tej pierwszej.
Śmierć na morzu
Śmierć marynarza prawie zawsze następowała z przyczyn innych niż „naturalne”. Poniżej opiszę te, które zbierały największe żniwo. Tym razem pozwolę sobie pomóc cytatami z książki Stephena Bowna: „Amundsen. Ostatni wiking”. Jakby nie patrzeć, gość jest zorientowany w temacie dużo bardziej niż ja. No i zajebiście pisze!
Pogoda
Ja wiem, że „jak jest zima, to musi być zimno…”, ale perspektywa spędzenia zimy na Antarktydzie z pewnością do przyjemnych nie należy. A na początku XX w. było jeszcze trudniej, bo biali „odkrywcy” nie mieli pojęcia jak należy zabezpieczyć się przed ekstremalnie niskimi temperaturami. Nie było wtedy bielizny z merynosa i kurtek z Gore-Tex’u. Za materiał idealny dla polarników uchodziła wełna… Musiało minąć sporo czasu zanim dumni Europejczycy zaaplikowali rozwiązania stosowane przez rdzennych mieszkańcom obszarów arktycznych – Inuitów. Ci bowiem do walki z zimnem od wieków używali futer z reniferów, fok i niedźwiedzi. Proste rozwiązania po raz kolejny okazały się najlepsze.
„To najzimniejsza kraina na naszej planecie; temperatury spadają tu zimą do -90°C w głębi lądu. Latem przy wybrzeżu termometry wskazują czasami nawet +15°C, ale zwykle temperatura nie przekracza +10°C. To także najbardziej wietrzny i najbardziej suchy kontynent, którego interior stanowi pustynia z opadami na poziomie ledwie 10 centymetrów śniegu rocznie. Antarktyczna czapa lodowa pokrywa niemal 98% jego powierzchni, a jej przeciętna grubość wynosi 1,6 kilometra i zawiera w sobie niemal 70% światowych zasobów wody. W zimie panują tu oczywiście całkowite ciemności, a latem jest bez przerwy jasno, co sprawia, że oparzenia słoneczne stanowią dla badaczy poważne zagrożenie.”
Stephen Bown, „Amundsen. Ostatni wiking”
Szkorbut
Szkorbut jest chorobą spowodowaną niedoborem witaminy C w organizmie. Tylko w XVII i XVIII wieku z jej powodu umarło ponad milion marynarzy. Jej genezę odkryto dopiero w latach 20-tych ubiegłego wieku. Od tego czasu uważana jest za chorobę wymarłą, choć w 2016 r. jej objawy stwierdzono u 13-latka z Walii. Podobno chłopak przez większość życia żywił się wyłącznie fast foodami…
„Wiele zaburzeń psychicznych, które w ciągu tamtych ponurych miesięcy nękały członków wyprawy (depresja, posępne pogrążanie się w czarnych myślach w koi, letarg i brak zainteresowania, by pomóc nawet sobie samemu), to mentalne objawy szkorbutu. Wśród jego symptomów fizycznych są natomiast: spuchnięte, poczerniałe i krwawiące dziąsła, ruchome zęby, cuchnący oddech, opuchnięte stawy, a także otwieranie się starych ran i rozszczepianie się złamanych kości, gdy tkanka łączna ciała ulega rozkładowi. Temu wszystkiemu towarzyszy ogólna niezdolność do koncentracji i jasnego myślenia.”
Stephen Bown, „Amundsen. Ostatni wiking”
Depresja
Depresja to choroba objawiająca się przewlekłymi zaburzeniami nastroju. Choć znana jest od stuleci, to do tej pory nie wynaleziono na nią skutecznego lekarstwa. Marynarze są grupą zawodową szczególnie na nią narażoną. Związane jest to z długością kontraktów i wynikającą z tego izolacją od rodziny i przyjaciół. Szacuje się, że na depresję cierpi 26% ludzi pracujących na morzu.
„To wielomiesięczne życie w zimnie i ciemności na małym statku, powtarzanie wciąż tych samych historii, rozpamiętywanie tych samych żali i wskrzeszanie w kółko tych samych kłótni z tymi samymi ludźmi. Dodajmy do tej niezdrowej izolacji ciągły lęk, że nigdy nie zobaczy się słońca albo nie wróci się do domu; że statek może tkwić zamarznięty na odludnej ziemi jałowej, dopóki nie umrze się z powodu zimna i kurczących się zapasów; że jeśli lód się przemieści, statek może zostać ściśnięty jak w imadle i się rozpadnie – nie dziwota, że wraz z upływem kolejnych miesięcy morale (…) wyraźnie spadało. (…) Dwaj marynarze zwariowali, inni zaś balansowali na krawędzi szaleństwa. Cook pisał, że życie na pokładzie (…) pod względem psychicznym przypominało dom wariatów.”
Stephen Bown, „Amundsen. Ostatni wiking”
Chciałem być marynarzem…
Podobno jeden z urzędników Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej tak kiedyś napisał o XVII-wiecznych marynarzach: „zachowują się jak dzikie wieprze; rabują i kradną, piją i uganiają się za dziwkami tak rozwiąźle, jakby nie mieli żadnego wstydu”.
Ja pierdolę, nie pozostaje mi w takim razie nic innego jak żałować, że nie żyłem w tamtych czasach. Wychodzi bowiem na to, że obecnie życie na morzu jest dużo mniej ekscytujące i kurewsko nudne. Nie można kraść ani chlać na umór, bo i za jedno i za drugie wypieprzą Was z roboty. Temat dziwek przemilczę, bo to trochę nie moja bajka. Ale tak bajdełej: czy w erze Tindera ktoś jeszcze płaci za seks? Poza tym żyjemy w erze tanich linii lotniczych, w związku z czym porty już dawno przestały być dla ludzi jedynym oknem na świat. Ich role przejęły lotniska, a zawód portowej dziwki po prostu przestał być opłacalny.
Wygląda więc na to, że w ciągu ostatnich 400 lat sporo się zmieniło…
Wiemy już jak życie na morzu wyglądało „kiedyś”, czas w kilku zdaniach napisać jak wygląda ono „dziś”.
Fuck… W sumie to od tego powinienem zacząć: bo ja pracuję na statku (pisałem nawet o tym tutaj). Ale marynarz ze mnie żaden – nie palę, nie piję rumu (po co rum, jak można whisky?), nie jestem wydziarany (tego akurat żałuję), a na temat dziwek wypowiedziałem się już kilka linijek wcześniej. Mimo to jakieś 200 dni w roku spędzam na morzu, dlatego mogę co nieco dodać do tematu. Różne rzeczy już widziałem i różne słyszałem historie: niektóre wesołe, niektóre smutne, a niektóre całkiem żałosne. I zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko to jest niczym w porównaniu z tym, czego doświadczali marynarze jeszcze 100 lat temu. Niestety dziś prawdziwych odkrywców już nie ma. Inna sprawa, że nie pozostało już chyba nic do odkrycia. Ale do rzeczy.
Spędziłem kiedyś na statku 77 dni – i wydawało mi się wtedy, że to kurewsko długo. Początkowo miały być 2 tygodnie, ale jakoś tak niespodziewanie się to wszystko przedłużyło… Pod koniec zabrakło nam już jedzenia, a dokładniej został tylko ryż i popcorn. Potem odcięli neta i telefon. Taki afrykański standard, ale w sumie byliśmy w Kongu, więc czego innego można się było spodziewać?
Zero wiadomości ze świata, zero kontaktu z rodziną. Byliśmy w dupie. W czarnej dupie. I wtedy pomyślałem sobie, że „mamy przejebane”. Tego samego dnia poznałem Andrieja – starszego mechanika z Murmańska. I on mi mówi coś takiego: „Paweł, Ty się tym wszystkim za bardzo nie przejmuj, ja tu już ponad 6 miesięcy jestem i te kilka tygodni więcej nie zrobi mi różnicy. Zobaczysz, za tydzień o tej porze będziesz w domu” . I miał rację. Ja wróciłem do UK, ale on został na statku. Podobno chcieli go zmienić, ale stwierdził, że i tak nie ma ani do kogo, ani do czego wracać. I wtedy pomyślałem sobie, że ten Andriej to „ma przejebane”… Nie miałem wtedy pojęcia, że marynarze z Discovery spędzili na morzu 1130 dni. Oni to dopiero „mieli przejebane”.
W tamtym roku pracowaliśmy przy gazociągu Nord Stream 2 na Morzu Bałtyckim. Moim managerem był Tom – gość z Nowej Zelandii. Firma, dla której pracowaliśmy cierpiała na permanentny brak personelu, więc Tom odpowiedzialny był za 3 różne projekty i 3 różne statki. Nie łatwe wyzwanie dla kogoś kto dopiero co obchodził 30. urodziny. Być może dałoby się to ogarnąć, gdyby wszystko szło idealnie. Ale wtedy nie szło. Mówiąc delikatnie: zjebało się wszystko co tylko mogło się zjebać. Zastanawialiśmy się ile gość wytrzyma, kiedy się wreszcie podda, da wypowiedzenie i pieprznie tę robotę w cholerę? Nic takiego nie nastąpiło. Jednak pewnego dnia dostaliśmy z biura takiego oto maila: „Tom wyjechał na wakacje z rodziną. Przypuszczalnie nie wróci do pracy przed końcem projektu. Życzymy mu udanego wypoczynku”. Miesiąc później nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że gość nie zniósł wywieranej na niego presji (a to niespodzianka…) i kiedy klient po raz kolejny skarżył się na opóźnienia w realizacji projektu Tom nawrzeszczał mu w twarz, że „debil nie ma pojęcia o czym mówi”. I być może dałoby się to nawet jakoś wyprostować, wytłumaczyć stresem, przeprosić kogo trzeba i przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, ale… Po całej akcji chłopaki z załogi zaprowadzili naszego Nowozelandczyka do jego kabiny, kazali mu się przespać, zamknęli drzwi i zabrali klucz. Już jakąś godzinę później Tom biegał zupełnie nago po pokładzie i krzyczał, że „wszyscy mają wypierdalać ze statku”. Wygląda na to, że jego psychika powiedziała w końcu: „pierdolę, dalej nie jadę”. Następnego dnia gość był już w samolocie do Australii, gdzie zaopiekować się nim miała jego rodzina. Z tego co wiem do tej pory nie wrócił do pracy. Czy wrócił do zdrowia? Nie mam pojęcia.
A teraz będzie dość żałośnie. Ostatni projekt miałem w Szkocji. Wchodzę na statek i pierwszą osobą jaką spotykam jest Health and Safety Officer (czyli gość od BHP). I od razu zaczyna mi napierdalać do ucha: „Paweł, ale my tu mieliśmy akcję jak Ciebie nie było. Też musisz podpisać tą petycję stary… Tak kurwa przecież nie może być!”. No to pytam gościa o co właściwie chodzi, bo ja tak jakby nie za bardzo w temacie jestem… Na co ten zaczyna wylewać swoje żale: „Wiesz, w tamtym miesiącu zmienili nam kucharza. Ten nowy jest z Wietnamu. Umie ugotować tylko 3 dania na krzyż. Musimy ciągle wpieprzać ryż, krewetki, tofu i wasabi. Owsiankę serwuję tylko w piątki. A o fish & chips zapomnij, bo powiedział, że takiego gówna nie będzie podawał. Chłopaki z UK napisali pismo do dyrekcji, że dopóki nie przyślą kogoś z Europy, to oni nie będą pracować. No i teraz zbieramy podpisy, żeby go wyjebali z roboty. To jak? Podpiszesz?…”
Pomyślałem sobie: „Ty krótki chujku. Pochodzisz z kraju, w którym szczytem wyrafinowania jest dodanie ketchupu do jajecznicy, i ty kurwa chcesz mówić Wietnamczykowi jak gotować? A spieprzaj dziadu! Angole i ich pieprzone problemy pierwszego świata…”. Finalnie niczego nie podpisałem, ale pamiętam, że w tamtej chwili dość dobitnie zdałem sobie sprawę, że życie na morzu „dziś” nijak ma się do życia na morzu „kiedyś”. Jestem pewien, że Shackleton nie miałby bólu dupy o jebane tofu…
Epilog
Nie trzeba być Eisensteinem (Einsteinem?) żeby zauważyć, że życie marynarzy obecnie jest dużo mniej ekscytujące niż w Epoce Wielkich Odkryć Antarktycznych. Dawniej ludzie morza musieli mieć jaja ze stali. I choć mam do nich i do tego co robili ogromny szacunek, to nie powiem żebym im zazdrościł. Teraz jest dużo łatwiej i dużo bezpieczniej. Dlatego cholernie się cieszę, że pracuję na statku w XXI w. Nawet jeżeli czasem oznacza to walkę z pieprzonymi problemami pierwszego świata.
ps. Jeżeli chcecie poczuć klimat XIX-wiecznych ekspedycji polarnych to polecam serial „Terror” na podstawie książki Dana Simmonsa. Jednym z reżyserów jest Ridley Scott. Zarówno książka jak i film urywają dupę.
19 komentarzy
Przeczytałam dodatkowo 2 odnośniki dotyczące Twojej pracy, świetne historie. Na statku nie byłam, ale wiem jak to jest. Miałam samotne okresy pracy za granicą, na początku bez znajomości języka, w dość specyficznych warunkach. Po 3 miesiącach rzucałam się na szyję Polakom, a po dłuższym czasie poczułam się świetnie, byle były książki i internet. Nadal nie ciągnie mnie za bardzo do towarzyskiego życia.
Zawsze będą istnieli ludzie, których coś gna, dla których szara, codzienne życie to śmierć. Zawsze mnie fascynowali, bardzo to ciekawe, dzięki za fajnie spędzony czas.
Dzięki wielkie za komentarz! Praca na morzu jest cholernie ciekawa. Oczywiście ma swoje wady. No ale która praca jej nie ma? Najgorzej jak jest sztorm i spędzasz 24 godziny z głową w sedesie. Wtedy człowiek marzy o pracy za biurkiem. Co do samotności, to tak jak piszesz można się przyzwyczaić. Myślę, że jak człowiek nauczy się być sam ze sobą, to w perspektywie czasu wychodzi mu to tylko na dobre. Poza tym ciężko być naprawdę samotnym jak wszędzie jest WiFi. No chyba, że pracujesz w Afryce – wtedy może być różnie. Najlepsze jest to, że poznajesz niesamowicie ciekawych ludzi i słyszysz historie, których nie powstydziłoby się Discovery Channel.
Jeszcze raz dziękuję za komentarz i pozdrawiam serdecznie!
Po zrewidowaniu swoich wspomnień muszę powiedzieć, że jednak zaliczyłam pływanie na promach między wyspami karaibskimi. Oj rzucało, woreczki rozdawali, modliłam się, żeby dopłynąć jak najprędzej do celu. Taka oswojona samotność, to juz nie jest samotność, to dar polubienia bycia z sama sobą. To czas poświęcony na swoje pasje, a wlasciwie ratowanie się przed nuda szukaniem pasji. Kiedy czytałam o Discovery Channel przypomniałam sobie te wszystkie przeczytane kiedyś książki podróżnicze, tak własnie pachniała przygoda. Bardzo mi się podobały Twoje wspomnienia ze statku, naprawdę bardzo ciekawe, powinieneś to pociągnąć:)
Równiez serdecznie pozdrawiam.
Dzięki, dzięki, dzięki! Miło słyszeć, że spodobały Ci się posty o życiu na morzu. Myślę, że to wielki przywilej mieć pracę, która pozwala wracać myślami do lat dzieciństwa i dawnych książkowych idoli. Kiedy jestem na statku bardzo często przypomina mi się „Tomek w krainie kangurów” Alfreda Szklarskiego i fragment, w którym Tomek po raz pierwszy w życiu wsiada na statek, którym ma płynąć do Australii… Pamiętam, że zawsze mu zazdrościłem tej łatwości skakania po różnych kontynentach.
Zachęcony Twoim komentarzem postaram się napisać coś jeszcze w „morskich klimatach”. Nie lubię za dużo mówić o pracy, bo zawsze wydawało mi się, że tak robią tylko wybitni nudziarze… Ale w sumie czasami można zrobić wyjątek!
Pozdrawiam!
Cieszę się, opowiedziałeś bardzo ciekawe historie, odeszłam od komputera i jeszcze o tym myslałam, to szalenie ciekawe. Wszystko zaczyna się od wczesnych lektur i marzeń, czasami mamy szczęście i jesteśmy wierni temu, co sobie obiecaliśmy. Wiem jak słowa zachęty działają na mnie, dlatego podtrzymuję. do poczytania:)
Święta racja – marzenia to bardzo ważna rzecz! Chociaż oczywiście powinny iść w parze z czynami, bo inaczej życie skończymy na kanapie przed 50-calowym telewizorem z butelką piwa w ręku. A to już jest mentalna wegetacja…
Jeszcze raz dziękuję za komentarze i za dyskusję! No i za mobilizację do kolejnych wpisów!
Wszystkiego dobrego!
Paweł, jak zwykle barwnie,ciekawie,niepospolicie…
Co do samotności, coraz bardziej rozumiem, choć życie mam bynajmniej nie na statku…
Komentarz z Telekamerami „Tele Tygodnia” numer jeden!
Pozdrowienia z lądu w pobliżu morza…górskich szczytów ;)
Dzięki za komentarz i za komplement Natalia! Górskie szczyty – brzmi kusząco! Na jakiś czas chętnie bym się zamienił…
A co do samotności, to wszystko zależy jak człowiek sobie to w głowie poukłada. Bo jak napisała Maria w komentarzu powyżej „oswojona samotność, to już nie jest samotność, to dar polubienia bycia z sama sobą”. I ciężko się z tym nie zgodzić.
Pozdrawiam serdecznie!
Wow, świetnie to opisałeś i jak czytam Twoją opowieść to kojarzy mi się mój czarny okres pracy na nocki, to był czas zmagania się z samą sobą i moim stanem umysłu. Taka wewnętrzna samotność, uciekłam w panice bo było ciężko, te stany lękowe i potworny smutek duszy. Myślę, że otarłam się lekko o depresję, ale na szczęście nie dałam się pogrążyć. Świetnie piszesz.
Dzięki za komentarz i dzięki za komplement! W pracy różnie bywa, ale chyba najważniejsze to nie dać się złamać.
Pozdrawiam!
Połknęłam ten tekst, rewelacyjnie piszesz.
Masz ciekawą pracę, ja niestety nie nadawałabym się na marynarza. Panicznie boję się wody, to lęk, którego nie umiem przezwyciężyć.
Nie pomagają nawet kursy pływania.
Pływałam kiedyś siedem dni po Morzu Egejskim, niewielki jacht z żaglem. Cały czas w kamizelce, bo a nóż mnie wiatr zdmuchnie.
Hydra, Serifos, Khytnos, Poros i powrót do Aten. Było nas 7 osób. Wszyscy oprócz mnie i kapitana dostali natychmiast choroby morskiej, to było straszne. Wszyscy rzygali w jednej sekundzie, a ja jako służba zdrowia nie umiałam im pomóc. Jeden biedak cały dzień przeleżał z głową w kiblu. Śmierdziało strasznie, a tak bladych ludzi nie widziałam nawet w szpitalu.
Jak zaczęło trochę bujać, myślałam, że było 10 w skali Beauforta, kapitan stwierdził, że to naciągane 3. Woda przelewała się przez pokład, zapadały ciemności, szukaliśmy drogi do portu na wyspie,a ja myślałam, że umrę przy radiostacji, nawołując kapitana drugiej łodzi. Bo byliśmy w dwóch łodziach. Ale na drugiej mieli trawkę, skrzynkę whisky i widzieli białe delfinki, świat był piękny.
Rejs był cudny, wyspy przepiękne. Kiedy wpływaliśmy do portu zaczynało się całonocne picie, ja piwko i spać, a rano biegłam zwiedzać wyspy.
Po powrocie moi wszyscy znajomi dowiedzieli się na jakich wyspach byliśmy, kiedy wysłałam im zdjęcia.
Był jeszcze rejs na Komodo, Rinca i Flores stateczkiem tak starym, że myślałam, iż się rozpadnie zanim pożrą nas warany.
No i rok temu prom z Durres do Bari, ale kupiliśmy kajutę i bujanie nas ominęło.
To cała moja przygoda z pływaniem.
Nie mogłabym być marynarzem! Utknąć gdzieś między lodem i umierać z zimna. Nienawidzę zimna, mrozu, lodowatej wody!
Co do samotności, od 10 lat pracuję za granicą. Właśnie jestem w jednym miejscu rok i wiem, co to samotność. To każdego dnia walka z samym sobą, aby nie zwariować.
Super się czytało!
Pozdrawiam-)
O Panie! Ale mi długi komentarz wysmarowałaś! Dzięki wielkie za to! Co do kołysania, to nie jest tak źle, bo te statki są dość pokaźnych rozmiarów. Co nie zmienia faktu, że czasami na Morzu Północnym zdarza się spędzić dzień z głową w sedesie. Piszesz, że u Was była trawka i whisky – u nas niestety to nie przejdzie. A czasem by się przydało… Wiem jedno: tak jak kiedyś marzyłem o rejsie transatlantykiem, tak teraz wakacji nad morzem/na morzu nienawidzę.
A co do samotności – czasami jest ciężko, ale przecież te rejsy już nie trwają miesiącami (no dobra – są wyjątki) czy latami jak w epoce wielkich odkryć geograficznych, więc i to da się jakoś przeżyć.
Serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz dzięki za tak obszerny komentarz!
Mi tam wydaje się, że i obecnie Twoja praca jest arcyciekawa, nawet jeśli bez trudności i niebezpieczeństw, jakie mieli marynarze dawniej. Praca na statku – to brzmi tak… egzotycznie jakoś :D.
Historia Toma mnie zasmuciła i zastanawia mnie, dlaczego niektórzy nie umieją z pracą trochę odpuścić, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi własne zdrowie psychiczne.
Dzięki za komentarz! Może praca nie jest arcyciekawa, ale na pewno jest ciekawa. No i rzeczywiście bywa egzotyczna. I uzależniająca – niestety.
Co do historii Toma, to ja też nie rozumiem dlaczego nie odpuścił. To chyba kwestia charakteru i źle ustawionych priorytetów: praca ponad wszystko!
W każdym razie szkoda gościa…
Byłam wczoraj na Discovery w Dundee. Dotykałam tych mebli i urządzeń na statku i nie mogłam uwierzyć, że oni się odważyli wypłynąć takim czymś na Antarktydę i… że wrócili! Poruszyła mnie ta historia i szukam więcej informacji na ten temat. Dzięki za Twój opis.
Masz rację – minęło nieco ponad 100 lat od czasu jak RRS Discovery wyruszył w stronę Antarktydy, a w tym czasie zmieniło się mnóstwo rzeczy jeżeli chodzi o budowę statków, zakwaterowanie marynarzy, bezpieczeństwo, nawigację…
No i przede wszystkim nie wydaje mi się, żeby obecnie ktokolwiek wytrzymał 3 lata na morzu bez przerwy. Tym ludziom bez wątpienia należy się szacunek – choć na swój sposób byli szaleni.
Dzięki wielkie za komentarz!
Bylam na tym statku , bardzo nawiedzony statek . Przezylam tam coś strasznego .
Bardzo jestem ciekaw jak wygląda życie na morzu…na pewno nie każdy się do tego nadaje, ja pewnie nie dałbym rady. Fascynuje mnie epoka wielkich odkryć geograficznych oraz życie ówczesnych odkrywców, ich charakter i niezlomnosc. Podobno Kolumb przez 5 dni bezprzerwy osobiście kierował statkiem podczas wielkiego sztormu, Jens Munk powrócił przez Atlantyk ze swojej nieudanej wyprawy z dwoma tylko marynarzami, a było ich 63 jak wyruszali w podróż. Magellan wypłynął na Pacyfik nie mając pojęcia ile mu zajmie dotarcie do jakiegokolwiek lądu, podobnie Barents, Hudson i wielu innych. W obecnych czasach przy tak wysokim poziomie technologii takie wyprawy to nic nadzwyczajnego, są mapy, jest stała łączność ze światem, nie ma już problemu ze szkorbutem.. Jednak warunki w jakich pracował wspomniany Tom były może nawet bardziej nieludzkie niż te które mieli dawni marynarze i ich dowódcy. Dzięki nim i wielu innym mamy obecną wiedzę. Ciekawe jakich osiągnięć by dokonali mając dzisiejsze narzędzia do dyspozycji? Pełen podziw dla kapitana, który płynął z Shackletonem i potrafił na podstawie prymitywnych pomiarów dokonanych w rozkolysanej szalupie odnaleźć wyspę do której dopłyneli. Ci ludzie na prawdę znali smak morza.. Z wielu podobnych historii najbardziej poruszyła mnie opisana w Terrorze nieudana ekspedycja Franklina z 1845r. Powieść oparta jest na faktach, ale przedstawione wydarzenia są jedynie spekulacją, która w części mogła mieć miejsce. Równie przeraża opowieść o kapitanie Pollardzie i jego załodze w szalupie, po wyczerpaniu zapasów wody i jedzenia ciągnęli losy, przegrany miał być zabity przez towarzyszy a jego mięso i krew miały uchronić pozostałych od śmierci głodowej i z pragnienia. To wszystko wzbudza we mnie lęk i przerażenie, ale też i pełen podziw dla poświęcenia tych ludzi ich odwagi i determinacji.. Nie mam pojęcia jak jest naprawdę, ale często to słyszę i też takie powiedzenie powtarzam „nie ma litosci na morzu”.
Dzięki za tak obszerny i rzeczowy komentarz! Rzeczywiście obecne życie na morzu różni się diametralnie od tego, jakie wiedli żeglarze jeszcze 100 lat temu. Teraz jest dużo łatwiej. I bezpieczniej. Ja również chylę czołą przed Shackletonem – to co robili ci goście (on i jego załoga) jest nie do pojęcia dla ludzi żyjących w czasach współczesnych. Obecnie najbardziej na statku doskwiera samotność – wielkich przygód już się niestety nie uświadczy.
Pozdrawiam!