Właśnie wpadł mi w ręce raport (dostępny na http://www.washingtonpost.com) sporządzony przez World Economic Forum. Traktuje on o tym, które kraje są, a które nie są przyjazne turystom. I jak by to powiedzieć jest kompletnie „do dupy”. Głównymi kryteriami oceny były stan infrastruktury i ilość lekarzy przypadająca na 1000 mieszkańców…
Poniżej wrzucam mapę przedstawiającą efekt pracy „badaczy”. Wynika z niej, że nawet Niemcy są bardziej gościnni niż Polacy… Zresztą oceńcie sami.
Ale zostawiam już tą sprawę, bo w tym poście chciałem napisać o „prawdziwej gościnności” – takiej, której sam doświadczyłem w podróży. I nie biorę za to żadnej kasy – w przeciwieństwie do ludzi, którzy stworzyli powyższy, idiotyczny raport.
Wszystkie zamieszczone historie wydarzyły się na Bliskim Wschodzie – wszystkie z wyjątkiem jednej. I właśnie od niej zaczniemy.
W 2007 r. jechaliśmy do Turcji. Było nas czworo i była to najzwyklejsza podróż „low budget” mieszanymi środkami transportu: autobusem, pociągiem, autostopem, mułem, itp. Pierwszy przystanek „na zwiedzanie” zrobiliśmy w Bukareszcie. Jeden chłopak z naszej ekipy – Krzysiek, był z Lubina. I tak się złożyło, że tego dnia Steaua Bukarest grała u siebie mecz z Zagłębiem Lubin o awans do Ligii Mistrzów. Po 6 godzinach stania w kolejce mieliśmy bilety. Gość, który nam je sprzedał, ostrzegał, że może być to dla nas niebezpieczne, bo nie przewiduje dużej liczby kibiców z Polski. I rzeczywiście, nie przyjechało ich wielu. Dojechał tylko jeden autobus z tymi „najwierniejszymi”. Łącznie było nas na trybunach (policzenie nie było trudne) 45 osób. Wobec jakichś 20.000 kibiców drużyny przeciwnej (tych już nie liczyłem). Kiedy Zagłębie strzeliło pierwszą bramkę myślałem, że nie opuścimy żywi stadionu. Na szczęście Polacy jak zawsze stanęli na wysokości zadania i przegrali 1:2. Straciliśmy honor (nie pierwszy raz) ale ocaliliśmy życie. W sumie korzystnie. Minus był taki, że uciekł nam ostatni autobus odjeżdżający tego dnia do Bułgarii, a na łapanie stopa było stanowczo za późno (po 22.oo). Wróciliśmy na stację kolejową Gara de Nord, gdzie czekały na nas bagaże. Jako, że wyjazd był niskobudżetowy to pomysł na szukanie noclegu nawet nie był rozpatrywany. Rozłożyliśmy śpiwory na peronie.
O północy zbudził mnie hałas, ale byłem zbyt zmęczony żeby reagować w jakikolwiek sposób. Rano okazało się, że Krzyśkowi ukradli buty trekkingowe (w których mieliśmy zdobywać szczyty na wschodzie Turcji). Na szczęście złodziej nie był bez serca i na wymianę zostawił mu swoje stare, mocno zużyte niebieskie klapki. Krzysiek przyjął je jak swoje i postanowił nie zdejmować ich do końca podróży. Nazwaliśmy je „cygańskimi klapkami” – i to wcale nie na cześć człowieka, który mu je ofiarował… Następnego dnia dojechaliśmy do granicy z Bułgarią, i tuż za nią udało nam się zatrzymać białego vana. Kierowca nazywał się Wiktor i był przemiły. Co jakiś czas gapił się na Krzyśka buty i pytał czy w Polsce rzeczywiście ludzie żyją aż tak biednie? Po godzinie jazdy nagle zatrzymał się i wysiadł z auta. Wrócił z 1 kg kiełbasy i 4 piwami. Powiedział, że serce go boli jak na nas patrzy i, że nie pojedziemy dalej póki nie zjemy (i nie wypijemy) wszystkiego. Z Wiktorem mieliśmy przejechać ok. 100 km (do miasta gdzie siedzibę miała jego firma transportowa). A przejechaliśmy ich ponad 300. Facet nadłożył dla nas 400 km (jak nas wysadził musiał jeszcze wrócić do domu).
To zachowanie stanowczo wykraczało poza ramy tradycyjnie pojmowanej „gościnności”. To właśnie jedna z największych zalet płynących z podróżowania – dowiadujemy się, że tacy ludzie jak Wiktor w ogóle istnieją. I to, przynajmniej dla mnie, jest cholernie budujące.
Druga historia, wydarzyła się się kilka lat później w Turcji Wschodniej (zamieszkiwanej przez Kurdów). Szukaliśmy właśnie miejsca noclegowego w miejscowości Hasankeyf (o której już pisałem na tym blogu tutaj), kiedy zaczepiła nas grupka ludzi, którzy podobnie jak my przyjechali tu na wycieczkę. Rozmowa zaczęła się od klasycznego zestawu pytań: „Skąd?”, „Gdzie?”, „Po co?”, „Co robicie na co dzień?”, itd. Nie minęło 10 minut jak siedzieliśmy z nimi przy wspólnym grillu. „Grupka ludzi”okazała się 3-pokoleniową rodziną (w sumie 10 osób). „Rozmowa” nadspodziewanie dobrze się rozwijała – choć oni nie umieli słowa po angielsku, a my po kurdyjsku. Pierwsze zaproszenie na kolacje potraktowałem jako zwykłą kurtuazję, ale kiedy powtórzyli je kilka razy wiedziałem, że tego dnia nie pójdziemy spać głodni (muzułmanie często proponują różne rzeczy z grzeczności, dopiero wtedy, gdy powtórzą propozycję trzykrotnie można ją zacząć rozpatrywać poważnie). Nasi nowi znajomi mieszkali w mieście Batman (też się śmiałem jak usłyszałem tę nazwę pierwszy raz), ok. 40 km od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Wpakowaliśmy plecaki do busa (duża rodzina – duże auto) i godzinę później byliśmy na miejscu. Dostaliśmy honorowe miejsca w pokoju „dla gości”. Kobiety udały się do kuchni (jak to w krajach muzułmańskich) a faceci na papierosa (jak to w krajach muzułmańskich). Wreszcie nadszedł wyczekiwany czas kolacji. To co wziąłem za danie główne okazało się przystawką… Chyba nigdy w życiu nie widziałem takiej ilości jedzenia jak przez następne 2 godziny. A, że niegrzecznie jest odmawiać (a poza tym ja nawet nie potrafię) to jadłem. Dań głównych było 5, plus deser. Efektem (generalnie całego wyjazdu) było to, że przytyłem 7 kg, i teraz mam nawet problem z wyborem własnego przyzwoitego zdjęcia z podróży, bo na każdym wyglądam jak Kasia Cichopek w ciąży (chociaż ja mam inteligentniejszą gębę – tak mi się przynajmniej wydaje). Po tym wszystkim co zjadłem miałem problem z wdrapaniem się na własny materac. Następnego dnia rano dostaliśmy wypasione śniadanie (parówki i jajecznica w europejskich hotelach mogą się schować). Murat, który był głową rodziny zapytał nas gdzie chcemy dzisiaj jechać, odprowadził na przystanek autobusowy, kupił bilet, a na zakończenie przeprosił, że sam nie może nas odwieźć, ale musi iść do pracy…
To byli normalni ludzie (wcale nie jacyś super-zamożni). Najgorsze jest to, że prawdopodobnie nigdy nie będzie okazji, aby im się odwdzięczyć. Jedyne co mogę zrobić to opisać to na blogu i wrzucić klika zdjęć. Jeśli ktoś z Was kiedyś trafi na nich podczas jednej ze swych podróży uściskajcie ich serdecznie.
Ostatnie zdarzenie, które chce opisać miało miejsce w Irackim Kurdystanie. Szliśmy sobie przez niewielką mieścinę i powiem nieskromnie, że byliśmy taką miejscową atrakcją – to dlatego, że nie było tam zbyt wielu turystów. Właściwie to byliśmy tylko my. Przechodziliśmy właśnie koło sklepu z AGD, kiedy ktoś od wewnątrz zapukał w okno i zawołał nas do środka. Tak poznaliśmy Hajiego, który był w owym sklepie sprzedawcą. Usadził nas na kanapie i jak to bywa w takich sytuacjach on patrzył na nas, a my na niego (ach ta bariera językowa). Po kilku minutach takiej “cichej konwersacji” Haji spojrzał na zegarek, pomyślał chwilę, podrapał się po głowie, po czym zamknął sklep i zaprosił nas do samochodu. Była godzina 12.00 w południe a on dopiero przed chwilą przyszedł do pracy. Jechaliśmy jakieś 10 km górską drogą. Zatrzymaliśmy się przy budynku na samym jej końcu – jak się okazało był to dom rodzinny Haji’ego. Przedstawił nas domownikom: poznaliśmy jego żonę, dwójkę dzieci i ojca. Oczywiście od razu na stół (a właściwie na podłogę, bo tak spożywa się posiłki w Kurdystanie) wjechało jedzenie: lody i ciastka. Zdziwiłem się, że zaczęli od deseru, ale w sumie to kolejność posiłków nigdy nie robiła mi specjalnej różnicy… Siedzieliśmy tam z godzinę, po czym nasz gospodarz zarządził odwrót i spakował nas do samochodu. Myśleliśmy, że to koniec naszego spotkania, bo przecież powinien on już wracać do pracy. Myliliśmy się – nie doceniliśmy gościnności Kurdów. Haji zabrał nas do domu swojego brata na “prawdziwy obiad”. Sytuacja wygląda klasycznie: kobiety idą do kuchni, a faceci mają chillout przy fajce wodnej (albo papierosach). Wiem, że takie traktowanie nie ma nic wspólnego z równouprawnieniem, ale są kraje gdzie życie wygląda inaczej niż w Europie. I kiedy jest się gościem na Bliskim Wschodzie trzeba to zaakceptować. Pół godziny później siedzieliśmy już przy posiłku, na który życie poświęciły (na moje oko) przynajmniej 2 barany. Rozmowom nie było końca – wszystkie toczyły się przez telefon komórkowy z córką brata Hajiego, która studiuje medycynę w Duhoku (duże miasto w Kurdystanie), a w obecnej sytuacji robiła za tłumacza, bo tylko ona w rodzinie mówi po angielsku. O godz. 17.00 Haji stwierdził, że musi powoli wracać do pracy, bo o 18.00 zamyka sklep (jak ja im zazdroszczę takiego podejścia do życia). Po raz kolejny tego dnia zapakował nas do swojego auta i zawiózł na wylotówkę z miasta, w miejsce, gdzie łatwo złapać stopa. Do tej pory mamy z nim kontakt na facebooku, wiec pewnie się ucieszy jak zobaczy swoją fotkę na blogu.
I czas na podsumowanie.
Znowu miało być krótko, a wyszło długo. Chyba już tak jest, że jak coś nas zaskoczy bardzo pozytywnie to można o tym mówić i pisać i znowu mówić…
O tym czy dany kraj jest przyjazny dla turystów nie decyduje ilość dróg, jakość autostrad, czy liczba lekarzy (to a-propos raportu, o którym pisałem na początku tego wpisu). Decydują o tym przede wszystkim jego mieszkańcy i ich podejście do turystów. Moim zdaniem, właśnie dla takich chwil, jak opisane w tym poście warto podróżować. Takie historie przywracają wiarę w ludzi.
ps. Chociaż jest pewna grupa osób, która ma jeszcze „dziwniejsze” kryteria wyboru miejsca na wakacje: przejrzystość wody w basenie, obecność animatora kultury albo temperatura rozwodnionego drinka w opcji all inclusive…
Na szczęście każdy podróżuje tak jak chce i gdzie chce. A to jest najlepsza gwarancja tego, że tej grupy na swojej drodze nigdy nie spotkam.
2 komentarze
Co Ty chcesz od Niemiec? Wspaniały kraj :D Wędrowałem miesiąc od Odry do Mozeli i do końca życia będę kochał ten kraj, właśnie za gościnność jego mieszkańców*. Rzekłbym, że są nasi germańscy sąsiedzi równie gościnni jak my, a może nawet bardziej, bo ta polska gościnność jest taka mocno na pokaz (zastaw się, a pokaż się), a mniej ot taka zwyczajna.
___
* nie dotyczy niemieckich emerytów w kamperach, ale to temat na osobny wpis ;).
Każdy bazuje na swoich doświadczeniach Michale…
A te akurat jeśli chodzi o Niemców spotkanych w podróży mam negatywne. Ale oczywiście nie można wszystkich wrzucać do jednego wora. Cieszę się, że Twoje doświadczenia z naszymi zachodnimi sąsiadami są wyłącznie pozytywne ;)